„Wiele kosztuje mnie wepchnięcie siebie samej za próg i zanurzenie w mętnych wodach twojego mieszkania. Najchętniej wstrzymałabym oddech, zamknęła szczelnie usta, nos i oczy, chwyciła ciebie za rękę i jak najszybciej uciekła na świeże powietrze. Ale nie robię nic z tych rzeczy. Zamiast tego skinieniem ręki daję się zaprosić do środka. Przez grzęzawisko cieni w przedpokoju bez okien przechodzę po omacku do dużego pokoju. Zezują na mnie podejrzane przedmioty, pogrążone w mokradłach półmroku. Trzymam się prosto jak świeca. Żeby tylko nie okazać strachu! Wszędzie coś się czai i czyha. Złe zamiary spowija siny woal. Zza przymkniętych drzwi sypialni dobiega groźne chrapanie. Przyjść do ciebie do domu przypomina mi próby pływania w stawie Hacklerweiher, co wywoływało u mnie panikę…”

Mętny wody mieszkania, grzęzawisko cieni, mokradła półmroku. Cytuję Wam ten fragment, byście zobaczyli jak iście plastyczny jest język tej książki. Język jako żywo zwierzę, którą wprowadza nieustanne napięcie, trudne emocje, maluje paletę zdarzeń. Lisa Kranzler z niezwykłą wrażliwością opowiada tutaj historię trudnej przyjaźni dwóch nastolatek i przemocy w rodzinie. Kreśli obraz ich przyjaźni za pomocą kontrastu. Przeplata się tutaj życie dostatnie i bezpieczne, w którym jedna z bohaterek dorasta w inteligenckiej rodzinie marząc o zostaniu pianistką, podczas gdy druga żyje w ubogiej rodzinie robotniczej bez większych perspektyw na przyszłość, gdzie dzieciństwo zostaje naznaczone przemocą emocjonalną i seksualną. Z początku są sobie bardzo bliskie, ale to, co najbardziej zapada w pamięć po lekturze, to stopniowe oddalanie się od siebie, które przerodzi się we wzajemną nieufność, wrogość i niechęć. 

„Poniewczasie” napisane jest tak, jakby czytało się pociągnięcia literackiego pędzla. Obrazy fabuły skaczą przed nami, urywają się i wracają. Sama autorka mówi o sobie, że jest „malarką”, która pisze i czuć to podczas lektury. Chwilami czułam się jakbym czytała ukochaną Idę Lindę, a to już spory komplement. Ciekawie było odejść od linearnej, bezpośredniej fabuły na rzecz tej mrocznej, poetyckiej prozy. 

„Poniewczasie”, Lisa Kranzler, tłum. Dominika Stroińska, marzec 2024, Biuro Literackie, pierwsze wydanie 2013

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.

Przepraszam Cię Poezjo za to, że dawno Cię nie czytałam. To zdanie wyrwało się ze mnie podczas obcowania z tym cudownym zbiorem wierszy litewskiej autorki. 

Poezja jest wciąż za mało czytana i za mało nabywana przez czytelników. Taka seria, jak „Nowy Europejski Kanon Literacki” z okładkami Gosi Herby może mieć spory potencjał choć minimalnej zmiany na lepsze. „Czerwony śliski pałac” jest 16 książką w tej cudownej serii, która dołącza do moich ulubionych. 

Jakie struny poruszają wiersze Ievy? Niniejszy tom poetycki dzieli się na 3 części poczynając od wierszy osobistych, ukazujących jakby drogę do wierszy, poczujemy tutaj też nutę egzystencjalizmu. To jednak części druga i trzecia poruszyły mnie do głębi, ponieważ zbliżają się do natury i procesów w niej zachodzących. Są surowe, ostre, i jak to bywa w poezji, zachwycająco plastyczne. Wiersze w tych częściach poruszyły mnie też z tego względu, że poruszają temat jedzenia mięsa oraz zmian klimatycznych. 

Poezja zawsze broni się sama, dlatego zostawię Was z fragmentem jednego z wierszy i zadam najważniejsze pytanie: kiedy ostatni raz czytaliście tomik poezji i jaki to był? Może skusicie się na to cudo i przełamiecie swój poetycki impas? 

„moje ciało ugniata wiele innych

małych ciałek, których w ogóle nie interesuje, jak się tu znalazły

ich pałace są czerwone, ciepłe i śliskie

nawet się nie łudzę, mam pasożyty

to wszystko wyjaśnia! chroniczne zmęczenie

wysypkę na brzuchu, swędzenie, okropne poczucie

że ktoś mnie oszukał, że sama siebie oszukałam

już dawno przegrałam, choć gra trwa dalej (…)

mam dwie opcje: stać się mądrą

albo pozostać głupią, zażywać herbatę z piołunu, może nawet poważne leki

już nie sprawdzać fejsbuka, słuchać swojego głosu

i trzecia, ta najgorsza – wprosić się do kostnicy

zobaczyć prawdziwe zwłoki (…)” 

„Czerwony śliski pałac”, Ieva Toleikyte, tłum. Dominika Jagiełka, wyd. luty 2024, Biuro Literackie, pierwszy wydanie

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.

Kolejna moja pozycja z serii wydawnictwa to zbiór opowiadań macedońskiej pisarki. Rzadko jest mi dane odbyć literacką podróż do Macedonii, więc świetnie, że Biuro Literackie przybliża nam nieznane. Przypominam, że ta świetna seria realizowana jest przy współpracy aż 21 krajów! 

„Mój pan mąż” otwiera opowiadanie, które pokazuje, że przymus słuchania marnych wierszy męża może być swoistą formą przemocy. Uczucie duszności, brak możliwości zatkania uszu, ucieczki od dominacji męża, który obrazi się, jeśli żona znów nie wysłucha i nie pochwali miałkiej twórczości małżonka. Buzarovska zaczyna swój zbiór 11 opowiadań krótko acz treściwie. 

 „Mój pan mąż” skupia, jak we wnikliwej soczewce, losy ludzi uwikłanych w niezbyt udane relacje. Sporo tu toksyczności, ciemnych stron ludzkiej psychiki. Mężczyźni często przejawiają zachowania typowe dla patriarchatu, ale kobiety też nie są tutaj święte. Autorka nie szuka usprawiedliwień, nie wydaje wyroków, nikt nie szuka też tutaj rozgrzeszenia. Każde opowiadanie za główne postaci ma bohaterów, którzy żywo drażnią czytelnika. Buzarovska jest zadziorna, urywa swoje opowiadania w chwilach zaognienia i pozostawia czytelnika w stanie szoku. To było kolejne udane spotkanie z serią, którą warto kolekcjonować 😍 

„Mój pan mąż”,  tłum. D. Jovanka Cirlic, Biuro Literackie, wyd.  

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.

„Przygarbiony Buddy, klęczący w szybie o szerokości trzech stóp, zatracił się w rytmie kopalnianej roboty – w blasku węgla i piaskowca, oświetlanych jego czołówką: uderz, podnieś, wysyp. To miejsce w niczym nie przypominało prawdziwej kopalni, nie było tutaj głębokich runęli ani specjalnych wind transportujących górników do pracy i z powrotem na powierzchni, tylko: uderz, podnieś, wysyp i pobłyski świateł szychtowych czołówek. W szybkim roboczym rytmie Buddy wspominał, jak kiedyś ojciec opuścił go do studni: dawno temu, latem, dotykał chłodnych, ocembrowanych ścian, wyczuwał wilgotne powietrze bijące z wody na dole i słyszał, jak w kręgu błękitu ponad jego głową trzeszczy blok. Blaszane wiadro ograniczało ruchy jego nóżek i zaczął płakać. Ojciec wciągnął go na powierzchnie.

-Tak to wygląda u nas w kopalni. – Zaśmiał się, niosąc Buddy’ego do domu.”  

Kolejna pozycja w serii opowiadań amerykańskich nie zawodzi. To, co dodatkowo ujmuje, to tragiczne losy samego autora, który odebrał sobie życie w wieku zaledwie 26 lat, a nam dane jest czytać ten jedyny zbiór jego opowiadań. Przeczytawszy, czytelnik ma ochotę wiecznie wracać do tego surowego krajobrazu ludzkich losów, który stworzył Pancake. Autor zaprasza nas do Wirginii Zachodniej, gdzie wszystko ocieka bólem, smutkiem, brakiem spełnienia i porażkami losu, jakie niesie życie w mieścinach bez perspektyw. 

Pancake zapuszcza sondę w bebechy Ameryki dalekiej od marzeń o spełnieniu amerykańskiego snu. Przyjrzymy się życiu kopalni, wykolejeńców, outsiderów. Ma się wrażenie, że surowość krajobrazu, zimowa aura i górnicze tereny odcisnęły się na bohaterach, co dowodzi jak wnikliwie autor współodczuwał z bohaterami, których stworzył. Wierzę każdemu jego opowiadaniu. Tutaj wszyscy „przez cały rok zaciskają zęby, popadają w alkoholizm, trochę grają w bilard albo na flipperach, tankują samochody innym, kelnerują, dymają mewki albo robią za przynętę dla pedałów i nie cierpią swojej pracy.” Tutaj wszyscy są dla siebie obcy i nie ma opowiadania, które by dobitnie tego nie zobrazowało.

W posłowiu przytoczone są słowa Willi Cather, która świetnie pisała o latach pionierskich. Cather powiedziała kiedyś, że pisarz pisze najlepiej, gdy porusza się po dobrze sobie znanym gruncie i pośród takich postaci, które obdarza sympatią i współczuciem. W „Trylobitach” czuć na każdej stronie, że Pancake zna, czuje i zapewne przeżył wszystko, co opisuje. Robiąc to jednocześnie językiem najlepszych opowieści, snutych na ganku o zachodzie słońca, od których nie da się oderwać.

„Trylobity”, Breece D’J Pancake, tłum. Maciej Świerkocki, wyd. luty 2024, Wydawnictwo Czarne, pierwsze wydanie

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.

„Moje ciało, ten żałosny stosik szmat, jako materia przyjdzie do siebie, ale co będzie ze mną, władcą pozbawionym swojego imperium? To straszne. Gorsze od inkwizycyjnej ławy tortur. Ta myśl przeszywa mnie, kiedy drżąc, powoli zaczynam przypomnieć. Tak, tak, nie ma wątpliwości, tym razem uniknąłem udaru, ale stałem się uboższy o jedną iluzję – już nie chcę nagłej śmierci. Okropne doświadczenie. Czy to możliwe, że po prostu brakuje mi wiary? I stąd uczucie niepewności, ten straszny lęk, że potrafię się czegoś uchwycić tylko tutaj, tylko na tym brzegu, ale kiedy zaczyna się osuwać, nie jestem w stanie przerzucić się na drugi brzeg liny z hakiem – niczego tam nie widzę.”

Węgierska twórczość jest bliska memu czytelniczemu sercu, a Karinthy po raz kolejny utwierdza mnie w przekonaniu, że tamtejsi pisarze należą do niesamowicie wnikliwych. Humorysta, krytyk, prozaik, któremu najlepiej wychodziło pisanie krótkich form do gazet, marzył o napisaniu wielkiej powieści i encyklopedii, ale ponieważ nie udało mu się to, to autobiograficzna „Podróż wokół mojej czaszki” uważana jest za jedno z jego najważniejszych dzieł. 

Jest to niespotykane studium śledzenia rozlewających się symptomów guza mózgu po organizmie autora. Zaczyna się to, gdy nagle słyszy pociągi przesiadując w kawiarni, obok której nie ma w pobliżu dworca. Te omamy słuchowe stają się punktem wyjściowym jednego z najbardziej fascynujących opisów życia z chorobą. Karinthy staje się od tej chwili amatorem medycznych diagnoz. Jak na humorystę przystało, posługuje się językiem lekkim aż rzeczowym. Wlewa do swojego granicznego przeżycia krople groteski, by uspokoić czytelnika, ale myślę, że i też siebie. Autor, na własną prośbę, poprosił o brak narkozy podczas trepanacji czaski i usuwania guza mózgu, co później barwnie opisuje. Uczynienie z siebie obiektu wnikliwej obserwacji w literackiej formie jest zabiegiem, który na długo pozostanie w mojej pamięci. 

„Podróż wokół mojej czaszki”, Frigyes Karinthy, tłum. Anna Górecka, wyd. luty 2024, Państwowy Instytut Wydawniczy, pierwsze wydanie 1937

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.

„Ojciec jest wycofany, zapadł się w sobie jak nadepnięta purchawka, prawie nic już nie mówi. Nie podejrzewam go o poczucie winy, raczej świadomość obciachu, że to wszystko wypłynęło, choć może za bardzo projektuję na niego swoje stany, w końcu czy kiedykolwiek widziałam, żeby przejmował się tym, co myślą inni? Ściąga z półek jakieś książki, kartkuje, niby czyta, lecz zaraz odkłada gdzie popadnie, zbieram je potem i układam z powrotem, wiem przecież, że tylko bada sytuację, przygląda mi się i ocenia, czy moje wkurwienie osiągnęło już poziom, przy którym należy uciekać, przy puszczą tamy i wały przeciwpowodziowe, układane przez lata worki wypełnione piachem i śliskimi przykazaniami, że matki i ojca trzeba słuchać, że matce i ojcu trzeba ufać.” 

Po latach nieregularnej obecności, powierzchownej relacji oraz tony żalu ze strony córki, nagle na ósmym pietrze warszawskiego wieżowca „wpada swobodnie” ojciec narratorki. Ojciec z bagażem tajemnic, niedopowiedzeń oraz narcystycznych zachowań wprowadza chaos i zmusza córkę do prób zmierzenia się z obrazem ojca i ich toksyczną przeszłością. Narratorka w sposób ironiczny i bezlitosny odtwarza postać ojca, który daleki jest od ideału, a jego powrót udowadnia jak bliscy mogą być dla siebie wiecznie obcy. Autorka prowadzi nas nielinearnie po zakamarkach enigmatycznej egzystencji ojca i jej irytacji jego osobą.

Sądzę jednak, że książka będzie dzielić czytelników i ci, którzy stronią od polskiej prozy, nie zerkną na nią przychylniej po tej lekturze. W książce mamy tak dobrze skonstruowane fragmenty, jak powyższy, takie które budują napięcie, by zaraz przeskoczyć w zaledwie znośne porównania, takie jak to: „Nie oddzielisz ziarna od plew, bo życie ze wszystkiego robi smoothie, nie patrzy na jakość.” Dlatego „Swobodne wpadanie” zgrzyta i we mnie. Poprzednie „Lekcje kwitnienia” autorki zapamiętałam przychylniej, a tutaj nierówność językowa sprawiała, że odbierało mi to radość lektury. Książkę zamknęłam z poczuciem, że ta niewielka powieść toczy walkę pomiędzy próbą stworzenia oryginalnego języka a nieprzewidywalnością fabuły. Dla każdego czytelnika wygra tę batalię pewnie coś innego, o czym warto się przekonać, by doczekać zaskakującego zakończenia.  

„Swobodne wpadanie”, Katarzyna Pochmara-Balcer, luty 2024, Wydawnictwo Cyranka

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.

„Też mam swoje liczby. Jestem podzielona. Składam się z pięćdziesięciu dwóch zakątków, jeden ciemniejszy od drugiego. Nie wiem, czy jestem żywa, czy umarła, przykryjcie mnie ziemią. Miotam się między wtedy i teraz, stara dusza, niewypał z czasów wojny, dziecko relikt przeszłości.
Próbuję złożyć się w całość. Bóg mnie rzucił, nie trafił do celu. Teraz trzeba pozbierać z podłogi, wstać, otrzepać, dotrzeć gdzieś, zrobić coś, marsz, marsz, Dąbrowski. Zjeżdżam w połowie życia ruchomymi schodami na peron trzeci piekła, krąg pierwszy. Patrzę na ludzi obijających się o siebie w sobotę o czwartej czterdzieści rano. Zawieruszeni na Centralnym, próbują wsiąść do właściwego wagonu. (…). Jak nazywał się pociąg z wagonami bydlęcymi relacji Wołyń-Syberia, może Dostojewski albo Tołstoj?”

Hermanowicz zamieszcza tutaj wszystko i jakimś cudem unosi ciężar historii swojej rodziny. Zesłanie, powrót do poniemieckiej pustki, dziedziczenie traum, wyrwa w młodszym pokoleniu nie do zasypania, znamię bycia dzieckiem ocalałych. Wszystko tu jest poniemieckie, poradzieckie, sypie się na ulicy Koniec dziesięć, skrzypi, rdzewieje, nie daje się naprawić. Autorka wybiera nietuzinkowy sposób podzielenia się losami swoich przodków. Na główną bohaterkę wybiera Malwinkę, dziewczynkę podziurawioną przeszłością, która nie czuje się ani żywa ani martwa. Śni nieswoje sny, te przejęła jej babka. To dzięki temu mechanizmowi możemy śledzić fabułę rozpościerającą się pomiędzy wojenną tragedię zsyłki na Syberię i Polskę lat 90-tych XX wieku.

To, jak Hermanowicz pisze, do jakich salt językowych ma talent, jak zachwyca, nie opuści nigdy czytelniczej pamięci. Niesamowitym jest fakt, że niełatwo było jej znaleźć wydawcę. Każde zdanie jest tak dopracowane, że nie sposób nie docenić morderczej pracy, jaką wykonała autorka, by nie tylko opowiedzieć tę historię, ale zrobić to w sposób równy arcydziełu. „Bloki miały barwę ludzkiego mięsa, barwę człowieka świeżo obdartego ze skóry” – pisze w pewnym momencie i takie dla mnie jest jej pisanie – rozbebeszone, obdarte ze skóry, czuć je surowym mięsem i nieokiełznaniem.

Bez wahania nazywam Martę Hermanowicz najważniejszym nowym głosem na scenie polskiej prozy.Chcę więcej. Moje słowa kuleją wobec talentu literackiego autorki, ale uwierzcie, że jest on niezaprzeczalny i epicki.To jedna z tych książek, po których ciężko sięgnąć po następną książkę, bo wiesz, że długo nie przeczytasz nic lepszego.Koniecznie umieśćcie ją w swoich planach czytelniczych.

„Koniec”, Marta Hermanowicz, Wydawnictwo Artrage, wyd. marzec 2024  

Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.

Zabierając się za lekturę „W mieście wojna” trzeba być świadomym faktu, że nie czeka nas tutaj ani literatura piękna ani reportaż. Najświeższa publikacja autora w Wydawnictwie Czarne to zbiór jego wpisów na FB rozciągniętych pomiędzy lutym 2022 a lutym 2023. Warto to podkreślić, by uniknąć jakichkolwiek rozczarowań, które już widziałam w opiniach na lubimyczytac. 

Na książkę składają się wspomniane zapiski z każdego dnia konfliktu, ale nie tylko. Zapiski są poniekąd wyliczaniem wszystkich sposobów pomocy, jakie udaje się zorganizować dla Charkowa. Są to pozyskane samochody, drony, kamizelki i wiele innych. Rok wojny w kalejdoskopie ataków, ale przede wszystkim siły mieszkańców Charkowa. Żadan przeplata te wieści z wojny swoimi drogocennymi przemyśleniami na temat postępowań Zachodu, przeczytamy też tutaj treści przemów, jakich wygłosił podczas odbierania różnorodnych nagród oraz wiersze autora inspirowane wydarzeniami mającymi miejsce od 2014 w Ukrainie.

Można na tę książkę zerknąć płytko, a wtedy zobaczymy tylko zapiski, liczby, obserwacje charkowskiego nieba zasnutego wojną, ale i walką mieszkańców o normalność. „W mieście wojna” może się stać jednak czymś znacznie więcej. Pomnikiem stawianym Ukrainie, która nieustannie walczy, niezłomności mieszkańców, którzy mimo wszystko pozostali, a dla nas stanie się przypomnieniem, że pomoc wciąż jest potrzebna. A coś mi mówi, że honorarium za tę książkę Żadan też przeznaczy na pomoc swoim, a wtedy może my ją czytając, w jakiś sposób też możemy wesprzeć. I nie zapominać o wojnie, nie znieczulać się na nią. 

„W mieście wojna”, Serhij Żadan, tłum. Michał Petryk, wyd. luty 2024, Wydawnictwo Czarne 

Książkę przeczytałam w ramach abonamentu na Legimi.

„Kiedy sięgam w przeszłość najdalej jak potrafię, jestem w piwnicy. Czy to jest właśnie to, co nazywa się wspomnieniem? Zdarzyło się kilka razy, że na moją prośbę kobiety opowiadały jakieś chwile ze swojego życia i były tam zdarzenia, przybycia i podejścia, mężczyźni – co do mnie, wspomnieniem mogę nazywać jedynie poczucie istnienia w tym samym miejscu, z tymi samymi osobami wykonującymi wciąż te same czynności, a mianowicie jedzenie, wydalanie i spanie. Przez bardzo długi czas dni mijały stale w taki sam sposób, potem zaczęłam myśleć i wszystko się zmieniło. Wcześniej nie działo się nic oprócz powtarzania identycznych gestów i czas wydawał mi się nieruchomy, chociaż niejasno zdawałam sobie sprawę z tego, że rosnę, on zaś upływa. Moja pamięć zaczyna się od gniewu.”

„Moja pamięć zaczyna się od gniewu.” Nie jest to pierwsze zdanie tej powieści, ale takie które daje życie całej narracji młodej bohaterki i nakreśla nam jej silną osobowość. Siła jest tutaj nieodzownym elementem przetrwania. W tej dystopijnej krainie, 39 kobiet i jedna dziewczynka zostają zamknięte w klatce bez znanego im powodu, a każdy dzień mija na narzuconych im rutynach. Otoczone 3 strażnikami, którzy nie wchodzą z nimi żadne interakcje, pewnego dnia usłyszą alarm, który odmieni ich losy. 

„W mojej samotności i strachu wściekłość była jedyną ucieczką przed przerażeniem.” Młoda, bezimienna narratorka czas liczy od daty narodzin jej myślenia, od chwili, kiedy przestała przyjmować swoje położenie takim, jakie jest. Zaczyna w starszych więźniarkach budzić świadomość, a zarazem lęk przed utratą własnych historii, które do tej pory próbowały wypierać. Jednak wraz z pamięcią istnieje ryzyko powrotu smutku. Kto, by pomyślał, że liczenie rytmu bicia serca jednej nastolatki może się stać strefą wolności dla wszystkich. 

„Człowiek musi mówić, bo inaczej traci człowieczeństwo.” 

„Kto mówi, ten istnieje.”

„Jeśli kiedykolwiek stąd wyjdziemy, będę głupia.” 

Dlaczego ta niewielka powieść tak bardzo mnie urzekła? Ponieważ przypomina nam jak opowiadanie sobie historii ratuje życie. Ocala psychikę, tworzy kokon, do którego możemy nikogo nie wpuścić, by czuć się bezpiecznie. Harpman zadaje wiele pytań o człowieczeństwo, o istotę wiedzy i edukacji oraz o to, czym jest pamięć, miłość i samotność, kiedy tak naprawdę wychowaliśmy się kompletnie bez tych wartości. To proza wypchana dusznością, która wciąż próbuje wyrwać się ku wolności. Czy ta kiedykolwiek nadchodzi? 

Każda książka w serii Cymelia jest tak różna, a za każdym razem tak zajmująca. 

„Ja, która nie poznałam mężczyzn”, Jacqueline Harpman, tłum. Katarzyna Marczewska, wyd. marzec 2024, Wydawnictwo Artrage, seria Cymelia, pierwsze wydanie 1995 

Książkę kupiłam na stronie wydawnictwa.