Mówię o tym wszystkim tak prozaicznie, ale może właśnie w takim trzeźwym odtwarzaniu natury zawiera się kawał poezji. Do zdrowych zwracam się z następującym wezwaniem: Nie czytajcie wiecznie tylko tych zdrowych książek, zaznajomcie się wreszcie z tak zwaną literaturą chorobliwą, skąd może zaczerpniecie istotne doświadczenia. Zdrowi ludzie powinni zawsze poniekąd coś ryzykować. Po co, na ranyjulek, być zdrowym? Żeby pewnego dnia z tego zdrowia umrzeć?
Tako rzecze krnąbrny narrator pierwszej powieści, którą zamierzam Wam przybliżyć. Przekartkowując ponownie „Zbója” w celach recenzyjnych powyższy cytat najtrafniej wpasował się w uczucie, które towarzyszyło mi przy lekturze trzech książek Państwowego Instytutu Wydawniczego, które przeczytałam na przestrzeni ostatnich miesięcy. Dostarczyły mi one wyśmienitej mieszanki „zdrowej” rozrywki i namysłu dzięki temu, że do rzeczywistości podchodzą bezpardonowo, bezpretensjonalnie oraz niekiedy z bezczelną szczerością. W swojej przewrotności i dzięki oryginalnym formom, unikatowym językom, poczułam, że czytam coś zdrowie „chorobliwego, skąd czerpię istotne doświadczenia”, jak nakazywał tytułowy Zbój.
Gdybym powiedziała Wam, że pewien pisarz cierpiał na tak ogromną niemoc twórczą, że sam nazwał ją „zmęczeniem ręki” postanowił spróbować czegoś odmiennego i z użyciem ołówka zaczął zapełniać miniaturowym pismem jedynie skrawki papieru, jak na przykład bilety czy rachunki? I dodałabym, że po jego śmierci te miniaturki rozszyfrowano i udało się odszukać w niej nawet powieść, to czy stwierdzilibyście, że autor na skraju swojego ekscentryzmu i wypalenia twórczego nie napisał pewnie nic ciekawego? Przyznam, że i mnie przechodziło to przez myśl, ale jako czytelnik nigdy nie spisuje niczego na straty. Ten pomysł wydał mi się tak chorobliwie interesujący, że musiałam się dowiedzieć co też Robert Walser zmajstrował na tych biletach i rachunkach.
Przyznam, miałam problem ze Zbójem. Problem polegający na tym, że nie mogłam dla niego znaleźć odpowiedniej chwili. Książka pisana jednym ciągiem, bez wytchnienia, nie może zostać przeze mnie odłożona i czytana tylko po kilka stron i „do zobaczenia później”. Zbój wymagał ode mnie ciszy, a w tle wciąż śpiewający sąsiad, donośny, tubalny głos męski za drugą ścianą i tak się Zbój musiał z nimi bić o uwagę. Powiedziałam „dość” i chwyciłam po Zbója mimo wszystko. Siedziałam o poranku w kuchni. Tak, jeden sąsiad znów śpiewa, a drugi gada tak głośno, by wszyscy go słyszeli. Ale w tle kapie też mleko w kartoniku miarowym strumieniem i gdzieś walczy ćwierkanie ptaka z odgłosem śmieciarki. Postanowiłam spróbować, czy lekturze Zbója spodoba się kojąca muzyka w tle, która zagłuszy męskich osobników. Misja zakończona sukcesem. Czytałam Zbója na pełnych obrotach uwagi i bawiłam się świetnie.
„Tylko nie wdawać się zanadto w filozofowanie” mówi w pewnym momencie Zbój i w tym mikroskopijnym zdaniu podsumowuje samego siebie. Mianowicie fakt, że choć swoją nieprzysiadalnością próbuje stronić od mędrkowania, to cała jego wędrówka po kartach Walserowej powieści jest skrytym filozofowaniem, które zmąci nasze „zdrowe czytelnictwo” i zaszczepi w czytelniku wiele nieocenionych przemyśleń. O samym Robercie Walserze wiemy niewiele, ponieważ był typem samotnika, który nie wychylał się w literackim świecie, dlatego jego samego często odczytuje się za pomocą jego utworów. „Zbój” uznawany jest za ucztę i jeden z jego najbardziej udanych utworów, który wybitnie przetłumaczyła Małgorzata Łukasiewicz. Mamy tutaj szalony zestaw wielu historii, niemal farsę, której towarzyszy spora impulsywność oraz pisarska autoironia. Nieustanne perypetie czy wpadki Zbója przeplatają się tutaj z wartościowymi lekcjami. Zbój drażni swoje otoczenie, bo nie spełnia swojego obowiązku jako członka społeczeństwa, jest leniem, beztalenciem, samolubem. Walser bawi się formą, powagą, bohaterami, a nawet samym celem pisania. To wszystko składa się na świetny przerywnik od ciężkich treści, sfabularyzowanych traum międzypokoleniowych. Z pewnością nie jest to „roztropna książka, z której nie można się absolutnie niczego nauczyć”, jak próbuje nas przekonać narrator.
Teraz czas na książkę, o której najbardziej chciałam Wam napisać. Przepadła kompletnie przez pandemię i przeszła niezauważona bez większego echa. A „Fajerwerki nad otuliną” odbijają się we mnie echem do dziś, mimo że minęło mniej więcej dwa miesiące od jej lektury. Łukasz Nicpan urodził się w 1950 roku i do całkiem niedawna przeżywał swoje coroczne 365 dni w przeświadczeniu, że jest poetą. „Fajerwerki” nad otuliną” to jego przejmujący debiut prozatorski. Przejmujący i zajmujący, bo te tygodnie zamknięcia, przykuta do komputera, czułam, że towarzyszy mi ktoś, kto odbiera świat symultanicznie ze mną, bez względu na różnicę wieku. Autor mieszka z żoną, psami i kotem na wsi w otulinie Puszczy Kampinoskiej, o czym informuje nas nota o autorze na końcu książki. Dlaczego to istotne? Otulina to teren podlegający specjalnej ochronie ze względu na swoją przyrodniczą wartość. Czytając człowiek czuje, że narrator próbuje coś ocalić, pamięć, wartości, naturę? Nam pozostanie to ocenić podczas lektury. Powieść otwiera scena Sylwestrowej nocy, która wybija godzinę odliczania 365 dni, które narrator zobrazuje dla nas na kartach powieści. Pierwsza strona demaskuje poetę w prozie, ale to absolutnie nie odstraszy fanów prozy, mam wręcz nadzieję, że skłoni do bardziej częstego czytania poezji, bo tutaj te dwa gatunki będą się przeplatać – przemawia do mnie pierwsza strona. Zachwycam się jako miłośniczka poetyckiego języka prozy.
Proza Nicpania balansuje na granicy dziennika. Niektóre dni roku zostaną pominięte, ale każdy opisany odznaczy się czymś ważnym dla narratora. Ze względu na swój wiek, może się błędnie wydawać, że narrator będzie pouczał, użalał się czy roztkliwiał. Nic bardziej mylnego. Łukasz Nicpan objawia się nam jako dojrzały człowiek i pisarz, któremu daleko do tych „zdrowych książek”, o których pisał Walser. Zaczyna się cofanie w czasie, zerkanie w obszerną przeszłość. Dużo tego. Gęsto tutaj. Od pytania o tajemnicę bytu, przez osobiste inspiracje, po rozmyślania na temat intensyfikacji myśli w zależności od użytego sposobu pisania – ołówek vs. klawiatura. Ten wnikliwy i wrażliwy kołowrotek myśli i skojarzeń zachwyca. W tej głowie tyle się dzieje, tyle w niej niebanalnych tęsknot. Narrator tyka przeszłości, ale za pomocą postępów teraźniejszości patrzy również w przyszłość. Przewiduje ile go ominie na podstawie seansu filmu „Her”, oddaję się refleksji na temat Twittera. Sporo poświęca też absurdom wiary i religii. Może ja na chwilę zamilknę, by dać próbkę tej „chorobliwej” prozy:
Piszą, że Robin Williams był człowiekiem nadwrażliwym, nie mógł patrzeć na zło tego świata. Chętnie wierzę. Sam z trudem je (zło) znoszę. Nie widzę przed nim ucieczki. Samo wyobrażenie psa przywiązanego do budy na krótkim łańcuchu, głodnego, odbiera mi całą radość życia. Bo jednak jest w życiu coś takiego – mimo wszystkich złych wiadomości, mimo wiedzy o jego okrucieństwie – co daje powody, skromny asumpt do radości. Wątłe to, właściwie nieistniejące, prawie cienia nie rzuca, ale jest, potrafi czasem machać łapkami nad głową, śmiać się i skakać. Ale to efemeryda. Bo ucieczki nie ma (chyba taka, jaką wybrał amerykański komik: skórzany pasek i belka). Nie jest możliwa ucieczka z Jasnej Polany, chyba w śmierć z przeziębienia na stacji Astapowo.
Zbój, Robert Walser, tłumaczenie Małgorzata Łukasiewicz, maj 2020, Państwowy Instytut Wydawniczy
Fajerwerki nad otuliną, Łukasz Nicpan, marzec 2020, Państwowy Instytut Wydawniczy