Poradniki prezentowe to taki banał, prawda? Mimo to, na przestrzeni całego roku dostaję liczne zapytania o to, co bym dobrała takiej a takiej osobie na prezent. Zerkając na lektury, które przeczytałam w ciągu ostatnich miesięcy, a nie mając do końca czasu pochylić się nad każdą w wylewnej recenzji, postanowiłam utworzyć właśnie ten wpis. Poradnik prezentowy na nadchodzące Święta, jeśli chcielibyście wybrać te najbardziej niebanalne książki i zabrać znajomego wam czytelnika w zupełnie inny świat niż ten, który zna. Zapraszam do niego Was wszystkich. Bo czyż prezenty dla samych siebie nie są również wskazane? 🙂
Jeśli szukacie jednego z najciekawszych debiutów tego roku i chcecie kupić komuś coś wyzywającego, co mieści się niespełna na dwustu stronach, to „Mapa” Barbary Sadurskiej będzie jednym z najmniej oczywistych wyborów czytelniczych dla kogoś, kto lubi wyostrzać zmysły i skupiać uwagę podczas lektury. To wyrafinowana gra języka i wyobraźni. Przemierzająca wiele wieków, snująca się wokół fikcyjnych i prawdziwych bohaterów nielinearna mieszanka narracyjna, której klamrą staje się tytułowa mapa i akwaforta Fausta. „Mapa” jest zbiorem niedopowiedzeń, jest lądem do odkrycia, autorka pozornie podaje wskazówki jak ją rozczytać, by zaraz znów nas zwieźć. To lektura, która się nam wyślizguje. Już myślimy, że dotarliśmy do jej sedna, nauczyliśmy się odczytywać tę mapę, by zaraz znów urwać się w połowie zdania. Sama konstrukcja książki jest jak jej przesłanie – wymyka się standardom, znaczeniom, pogrywa sobie z nami, rozprasza i uwodzi. Literacka konieczność tego roku.
Zamiast reportażu poleciłabym dwie książki. Pierwsza z nich to poniekąd list miłosny do nieobecności, do gonienia za nieuchwytnym, za literacką miłością, która odeszła. To pościg i hołd w jednym, reporterskie śledztwo z własnej słabości do pióra innej autorki. Autorem tego „listu” jest Jarosław Mikołajewski, a jej niedoścignioną odbiorczynią – Zuzanna Ginczanka. „Cień w cień. Za cieniem Zuzanny Ginczanki” to możliwie jedna z najczulszych i niepozornych książek, jakie w tym roku przeczytałam i zalecałabym jej wręczenie komuś, kto kocha się w reportażach, a chcielibyśmy go zaskoczyć tematyką i formą, delikatnym zjechaniem z głównej trasy nurtu reporterskiego. Bo choć „Cień za cieniem” został wydany w serii reporterskiej Dowód na Istnienie, to jest czymś z goła odmiennym, a przez to kuszącym. Wydawnictwo wysyłając mi tę książkę, zachęcało mnie do niej załączając drobny liścik: „Pani Elwiro, oto królowa tej jesieni: jedno oko ma żółte, drugie brązowe, na głowie koronę z liści, a w żyłach – poezję.” I ta lektura faktycznie była taką samozwańczą, minimalistyczną królową tej jesieni. Dość mojego biadolenia i rozckliwiania się nad czułością tej książki, zostawię Was po prostu ze skrawkiem jej języka. Języka literackiej miłości, która zaskarbiła mnie w mig.
To raczej opowieść o kimś, kto jej szuka. O samym szukaniu, w którym, prócz wrażenia, jakie zrobiły na mnie wiersze tej poetki i strzępy wiadomości o jej życiu i śmierci, pierwszym ważnym momentem było spotkanie z kimś innym, kto o niej coś wiedział. (…) Wierzę w czytelnika, a więc i w to, że nie strywializuje mojego wyznania. (…) związałem się z nią na całe życie – jak dotychczas – życie przez tę najczystszą miłość do zamordowanego piękna, która to miłość, ten nierozwikłany splot amor i pietas, prawdopodobnie jest moją ojczyzną.
Kolejna książka, którą poleciłabym zamiast reportażu i dla kogoś, kto jest gotowy na zabawę formą i jej prezentacją jest Album z opowieściami cypryjskiego prozaika i poety. Antonis Georgiou zaskoczył mnie. W środku czekała mnie nie tylko wielopokoleniowa czy historyczna mozaika Cypru ubrana w prozę, ale czaiło się w środku mnóstwo „smaczków”. Album z opowieściami jest niczym album, przeplata się cytatami z gazet, przepisami, wierszami, piosenkami ludowymi, fotografiami rodzinnymi na dziecięcych rysunkach kończąc. Książka, której było niewiele w mediach społecznościowych i umykała mi na waszych regałach, a sądzę, że to zaniedbanie warto nadrobić. Książka zaczyna się od ostatnich tchnień babci Despiny, które cofają się potem w czasie, by stać się punktem wyjściowym Albumu z opowieściami. Do powieści, która w zręczny sposób wplata losy Cypryjczyków w losy jednej rodziny. Forma prezentacji faktów, która nie umknie fanom reportażu wymiesza się tutaj z zachwytem nad fikcją i prozą. Autor opowiada zapachami z kuchni, opowiada o tym, w co wierzono za pomocą zdjęć biskupów wiszących w sypialni matki, skrawki magazynów pokazują stereotypy dotyczące kobiety i homofobiczne poglądy Cypryjczyków. Podziały polityczne zostają ukazane przez stosunki między sąsiadkami i uciętą głowę koguta. W rozdziale „Wykopujemy ich z jednego grobu, by pogrzebać w drugim” autor po mistrzowsku relacjonuje mordy Turko i Grekocypryjczyków. Robi to posiłkując się listem dziewczyny, której dziadek został zamordowany wraz ze wszystkimi pasażerami autobusu, fotografią szkolną obrazuje ogrom strat i liczbę zaginionych, by zakończyć fragmentem autentycznego tekstu Cypryjskiej Agencji Prasowej, gdzie ocaleni chłopcy relacjonują wydarzenia już jako dorośli. Nie sposób przejść obok tych opowieści obojętnie. Cypryjska historia splątana czułością i dojrzałością formy autora.
Jeśli macie wśród znajomych bądź rodziny osobę, która uwielbia zatapiać się w konkretny, kreowany świat to islandzkie Sztormowe Ptaki będą w sam raz dla niego. Einar Kárason przenosi nas w brutalny świat żeglugi, który trudno nam opuścić przez te niespełna sto kilka stron. To mała, niepozorna powieść, która precyzją swoich opisów pozwoliła mi się natychmiastowo przenieść w świat męskiej, ciężkiej żeglugi, która jest nieustanną walką ze złowrogim żywiołem. Żywiołem, który potrafi doprowadzić człowieka na kraniec sił, człowieczeństwa i zdrowych zmysłów. To wszystko Einar potrafi oddać z idealną precyzją, obok której nie przejdzie obojętnie czytelnik szukający zapomnienia w konkretnej scenerii kreowanej przez lekturę. Autor posiada niebywały talent narracyjny, który zatapia w bezlitosnych siłach natury i trzyma w napięciu. Zostawię Was z próbką prozy islandzkiego pisarza, ponieważ Einar pisze tak, że człowiek ma ochotę wejść w tę powieść i pomóc marynarzom zbijać lód ze statku:
Zbijanie lodu ze statku może na pierwszy rzut oka wydać się zadaniem niewykonalnym: lód nie tylko wygląda jak szło, lecz także jest równie twardy, i w takich okolicznościach, w jakich znalazł się nasz statek, w niczym nie przypomina szklistej powłoki, jaką byle dzieciak może skruszyć rzutem kamienia. Jest raczej niczym gigantyczny kryształowy posąg, falujący i wyginający się w najróżniejsze formy, które artystycznie uzdolniony rzemieślnik stworzył zgodnie ze swoim gustem, choć tak naprawdę to lód dostosowuje się do konstrukcji statku, a zwłaszcza do tego, co przytwierdzone doń na stałe.
Jeśli lubimy wpływać na ludzi dookoła lekturą, poruszać, wzruszać fundamenty myślenia i kreować, ale też poszerzać opinie, to nie powinnyśmy się bać wręczać zbiory esejów. Nie zaskoczę pewnie nikogo, że powinnyśmy sobie nawzajem wręczać Zapiski syna tego kraju Jamesa Baldwina. Zapiski syna tego kraju to doskonałe w swej wnikliwości i wybitne w swej formie studium rasizmu i rozliczenie białej Ameryki. Trzeba jednak przyznać bez strachu, że to też oskarżenie. Bez strachu Baldwin wytyka palec i oskarża każdego białego za te skalę nienawiści i zezwierzęcenia drugiego człowieka, tylko ze względu na kolor skóry. Nie miewa litości, nie oszczędza nikogo. Może wydać się ponury, jest jednak absolutnie dystyngowany w swych osądach wywołując w czytelniku tylko i wyłącznie pochylenie głowy przed geniuszem jego rozważań i niepodważalnego prawa do wydawania tychże osądów.
Jeśli mamy w szeregach fanów poezji bądź chcemy kogoś do niej przekonać, to wręczmy komuś właśnie pięknie wydaną poezję Zuzanny Ginczanki w Wydawnictwie Marginesy bądź ponadczasową Radość katastrof Giuseppe Ungarettiego w Wydawnictwo Lokator. To tomik, który trwale zapisał się w poezji XX wieku. Giuseppe był włoskim imigrantem z egipskiej Aleksandrii, który jako ochotnik włoskiej armii trafił do Italii, gdzie przeżył niewypowiedziane piekło, ale przede wszystkim stworzył w okopach debiutancki tomik Pogrzebany port, który zostanie później włączony właśnie w Radość katastrof. To najwyższa próba odczuwania słów i niebywały talent do ubierania w język niewypowiedzianego:
Przez całą noc
Poległy w pobliżu
zmasakrowanego
towarzysza
o ustach
wyszczerzonych
ku pełni księżyca
o przekrwionych rękach
które wnikły
w moje milczenie
pisałem listy pełne miłości
Nigdy
nie byłam aż tak
uwieszony życia.
Jeśli wśród Was krąży fan grozy, zagadek, kryminału, ale też ktoś ciekaw prozy japońskiej, to Gąsienica z niezawodnego wydawnictwa Tajfuny nada się idealnie. Zamknęłam tę powieść w minioną niedzielę i dostarczyła mi ona sporo wrażeń. A muszę przyznać, że jestem osobą, która za grozę i kryminalne klimaty dawno nie chwytała. Ranpo Edogawa jest klasyczny, czuć faktycznie fascynację Edgarem Allanem Poe, ale absolutnie japoński kreator grozy nie odstaje od swojego idola. Wije się pośród psychologicznych zagadek, ludzkich ułomności i zgubnych żądz bycia mądrzejszym od stróżów prawa. Jego bohaterowie otoczeni są zazwyczaj bogactwem, podczas gdy sami trawieni są przez biedę i nudę, która pcha ich do paranoi i szalonych myśli o zbrodni. Wyraźne portrety psychologiczne i znużenie życiem, które prowadzą do niekiedy absurdalnych zachowań to najmocniejsze punkty zapalne opowiadań Ranpo. Gdy już wejdzie się w jego świat przedstawiony, niełatwo się od niego oderwać:
Ludzie na całym świecie żyją w błogim, lecz głupim poczuciu bezpieczeństwa, wierząc święcie, że każda zbrodnia zostanie ukarana. Nikt nawet nie przypuszcza, że wymiar sprawiedliwości może przeoczyć zabójstwo. Wszelako czy jest tak w istocie? Czy nie istnieje całe mnóstwo sposobów, dzięki którym można dokonać morderstwa bez najmniejszej obawy, że złamie się prawo? Kiedy zdałem sobie z tego sprawę, co prawda przeszedł mnie dreszcz na myśl o straszliwości naszego świata, ale stokrotnie mocniej poczułem radość z hojności Stwórcy, który zostawił nam pole do popełniania grzechu.
Z uporem maniaka będę też wciąż zachęcać do czytania komiksów. Może Święta to idealny czas, by komuś takowy wręczyć, bądź uzupełnić swoje braki? Tegoroczne królestwo komiksów rządzone jest przez ten jeden, jedyny. Mianowicie Kłamstwo i jak to robimy kreski i scenariusza Tommi Parrish. Tim robiąc zakupy w supermarkecie przypadkowo natrafia przy kasie na swoją koleżankę z lat szkolnych, Cleary. Nie wiedzą jeszcze, że te pięć minut, które za chwile zainicjuje ich spotkanie, wessie ich we własną przeszłość i poczucie jeszcze większego osamotnienia. To te niezręczne „wpadnięcie na siebie” po latach, które niekoniecznie rozpala przyjaźń na nowo. Jest jedynie dość dołującą, a może zwyczajnie na wskroś ludzką, wymianą informacji między dorosłymi, którzy kiedyś robili szalone rzeczy, a teraz pochłonęła ich przeciętna dorosłość i banalne wybory. Ich spotkanie trwa zaledwie jedno popołudnie i kończy się w barze. Komiks Parrish nie będzie opływał w inspirujące maksymy czy intrygujące dialogi. Jakby Tommi chcieli podkreślić naszą pokraczność w analizie samych siebie z przeszłości. Ta pokraczność objawia się pięknie w użytej kresce i kolorach. Im głębiej zachodzimy w tym komiksie, tym bardziej ciepłe tony mieszają się z zimnymi. Tu zdecydowanie nie chodzi wyłącznie o nadejście zmroku, gdy udają się do pubu, a karty komiksu zalewają chłodne odcienie niebieskiego i czerni. To jasny sygnał nadchodzącej powagi i nie do końca udanej wyprawy do przeszłości. Całą moją recenzję możecie przeczytać tutaj.
„Gdyby” to słowo określające warunki, w których fantazja zmienia się w rzeczywistość.
„Gdyby” to katalizator fabuły.
„Gdyby” warunkuje egzystencję bajek, powieści science fiction, westernów, easternów, praw matematycznych, Fanfana Tulipana, ruchu ochrony przyrody, powieści Johna Updike’a i teorii gospodarki narodowej. Surrealizm nie jest uwarunkowany słowem „gdyby”.
Gdyby Dagobert Nordlicher był zwyczajnym człowiekiem, w ogóle byśmy tego nie zauważyli.
Jeśli chcecie sprawić komuś coś na wskroś szalonego. Coś, co przyprawi o pozytywny tematycznie zawrót głowy. Wstrząśnie ramionami w szczerym wybuchu śmiechu. Petr Rákos i jego Corvina, czyli książka o krukach to jedna z oryginalniejszych książek, jaką ostatnio przeczytałam. Czytelnik chyli czoła przed wyobraźnią i zdolnością sarkastycznej kreacji, która obśmiewa tak wiele w tak wykwintny sposób. I to posługując się krukami. Oczywiście nie dajcie się zwieźć. To książka o ludziach. To kalejdoskopowa wyprawa po ludzkości na przestrzeni wieków, ponieważ jest tutaj wszystko. Islandzkie mity, bajka ezopowa w kilkunastu wariantach, apokryficzne kazania św. Franciszka, czarnopiórzy rycerze Okrągłego Stołu, kruczy kolonializm (zwany też corvinizacją), tablica stratygraficzna (plejstocen, holocen, moldavit, vibovit, emeryt, dyfteryt), podręcznik savoir-vivre’u dla kruków, arie operowe, alternatywna medycyna (akupunktura forsowana!), a do tego parodie poczytnych romansów i zakrojona na szeroką skalę drwina z agresywnego a wszechobecnego maskulinizmu. Uczta i coś pozornie lekkiego przy świątecznym oddechu. Tego Nam trzeba!
Co dopiero zaczęłam czytać, a wiedziałam, że już muszę Wam polecić. To ostatnia, ale powinna być pierwsza. Prozę Anandy Sari mieliśmy szansę już poznać w Polsce dzięki zeszłorocznej powieści Zielone Sari. Powieść, która niewątpliwie wgryza się swoją furią, nienawiścią i okrucieństwem, ale i językiem autorki. I to jest to, co od razu zaskarbia czytelnika w drugiej wydanej w Polsce powieści pisarki z Mauritiusa Ewa ze swych zgliszcz. Ananda, jak mało kto, z poetycką finezją opisuje to, co potworne. Tym razem skupia swoją opowieść wokół czworga nastolatków, którzy próbują wybrnąć z tłamszącego kręgu lęku i biedy. Próby zachowania godności, próby walki z bezsilnością, próby dojrzewania w stęchliźnie braku perspektyw na marginesie społeczeństwa to jedynie zarys tego, co czeka Was w środku. Kto wie, może to będzie moja najpiękniejsza w swej ciężkości i brzydocie powieść? Nie przejdźcie obok niej obojętnie. Autorka wciska się w wyobraźnię czytelnika tym, co pomiędzy oraz tym jak onirycznie opisuje zalążki zła, których młodzi sobie nie wybrali, ale narzuciła im je wszechogarniająca bieda. Zaczyna się tak:
Trudno mi iść. Kuleję, utykam do przodu po parującym asfalcie. Z każdym krokiem rodzi się potwór, całkowicie ukształtowany. Noc miasta nabrzmiewa wokół mnie, elastyczna, Słone powietrze napływające od strony Caudan trze się o moje rany i skórę, ale posuwam się dalej. Będę podążać tylko za własną logiką. To, co ubywa ze mnie, wyciekające kropla za kroplą życia, przekształcające mnie w wampiryzującą noc, wykrwawioną istotę, nie ma już żadnego znaczenia. Zapiera mi dech wciskające się we mnie milczenie.