Jeśli miałabym wskazać najbardziej antypatycznego, despotycznego, psychopatycznego wręcz, bohatera literackiego, byłby nim narrator obecny w „Zielonym Sari”, maurytyjskiej pisarki Anandy Devi. Nie da się go polubić, chyba nawet zrozumieć, a co dopiero rozgrzeszyć. Jest pogardzaną definicją despoty, który znęca się psychicznie i fizycznie nad kobietami w swoim życiu. A to nie wszystkie role, jakie przypisuje mu autorka. W licznych wersjach, które tworzyła, raz narratorką była wnuczka, a raz córka, ostatecznie zdecydowała się na męską narrację. Jej bezwzględność czyni ją tak ociężałą, że momentami trudno przełknąć taką dawkę nienawiści. Ten rok oddawał głos kobietom, jak na przykład w porażających Tłuczkach„Zielone sari” to intrygujące odwrócenie opowieści i wybebeszenie męskiej dominacji w najbardziej ohydnej wersji. Powieść powstawała dwadzieścia lat i plasuje się bardziej w nurcie realistycznym niż dotychczasowe książki autorki, które zawierały w sobie elementy baśniowe czy fantastyczne. I ten brutalny realizm sprawia, że utwór ma tym mocniejszą siłę rażenia.

„Zielone sari” portretuje dysfunkcyjną rodzinę od jej najbrutalniejszej strony. Oto samozwańczy „Dokter-Bóg” dosłownie gnije na łożu śmierci i prowadzi tyranizujący monolog, balansując między chorobową maligną a jaskrawą jawą. W jego potoku nienawistnej mowy przewija się nieokiełznana pogarda wymierzona w stronę kobiet. Znęcał się nad żoną, która zmarła w podejrzanych okolicznościach. Nie przerwał cyklu przemocy, który przeszedł następnie na córkę i wnuczkę. To one sprawują nad nimi piecze w jego ostatniej drodze. Nawet nieuchronność śmierci nie wskrzesza w nim ani krzty skruchy czy proszenia o wybaczenie.

Zbliża się do łóżka, żeby mnie napoić. Co czyniąc, nieświadomie stawia stopę na mojej plwocinie. Rozwlecze moją infekcję pod swoimi pantoflami po całym domu, jak przez całe życie ciągnęła za sobą swoją niedolę. Zwielokrotnia to moją radość. Piję łyk wody i opadam na poduszkę, oddychając najmocniej jak się da, żeby lepiej słyszały rzężenie wydzielin w moich drogach oddechowych.

„Zielone sari” to możliwie jeden z najostrzejszych obrazów mizoginii, niechęci i pogardy wobec kobiet oraz najczarniejszej odsłony patriarchatu. Czytelnik wzdryga się na rozkoszowanie się narratora przemocą i szczegółowymi opisami mechanizmów jego działań. Mimo ciężaru, który ze sobą niesie, ta perspektywa jest dotkliwie odkrywcza. Widzimy dokładnie bebechy narodzin przemocy. Jak jedna iskra zapala płomień nienawiści, który nie gaśnie w starcu aż do jego śmierci. Ta proza jest złowieszcza, mroczna, do cna zła. Śledzi szczegółowo to, co kryje pozornie normalny dom. Choroby córki odbiera jako psychosomatyczne wymuszenia, nie dba o jej zdrowie ciągając ją za sobą na nocne wizyty u pacjentów. Rozkoszuje się wręcz każdym jej niepowodzeniem. Pozbawia ją nie tylko matki, ale wszelkich pozorów bezpieczeństwa. Trybiki przemocy czają się tutaj i nie wiadomo kiedy w nas uderzą. Stosuje on wyrafinowane wręcz formy dręczenia, co budzi jeszcze większe zgorszenie osoby czytającej. Znęca się nad kobietami w swojej rodzinie w najmniejszym szczególe i na każdym kroku.

To bezbrzeżne zło zaczęło się z pozoru od błahostki. Od nieudolnie przygotowywanych obiadów. To wtedy musiał nauczyć ją pięścią. Kiedy po raz pierwszy jej warga pękła z innego powodu niż uśmiech, wreszcie zaczęła rozumieć. Rozumieć, że w chwili gdy jej głową bił o stół, zaczyna się jej piekło, które powoli zacznie zabijać ją psychicznie i fizycznie. Tyran wymaga od kobiet kompletnego posłuszeństwa, powagi a nie durnych wybuchów beztroskiego śmiechu, krystalicznego porządku w domu, idealnie sporządzonych potraw, braku asertywności. Żona winna być skromna w ubiorze i prezentować się jako dodatek do wybitności męża, który go nie przyćmi na przyjęciach. Chyba nigdy na kartach książki nie przerażała tak nieomylność narratora, przekonanego, że fizyczna krzywda jest formą łaski, wyższą koniecznością dającą się logicznie wytłumaczyć. 

Kiedy po raz trzeci z rzędu przypaliła soczewicę i rozgotowała ryż, coś we mnie pękło. Coś metalicznego stopiło mi się w brzuchu, jak wzbierające pożądanie albo może mleko w kobietach, to było coś tak samo organicznego, jednak nie było to pożądanie, lecz – przeciwnie – biała nienawiść, której nawet woń była męska i fekalna. (…) Poczułem się wyzwolony z całego ciężaru pozorów. (…) Nikt nie potrafił tego wyjaśnić, ale to czysta prawda: przemoc jest łaską. 

On to zło w najbrudniejszej postaci. Jest jednocześnie mizoginem, rasistą, sadystą, psychopatą, homofobem, potworem. Dosłownie „sra na miłych”, jak sam to ujmuje. Choć sam nie wybiega ponad przeciętność. Jest miałkim doktorem, który więcej w życiu czynił zła niż uzdrawiał, czego sam przed sobą nigdy nie przyzna. Do samego końca jest skupiony wyłącznie na sobie i fizycznej degradacji własnego ciała. O ironio, zżera go rak prostaty z przerzutami. Jedyna forma zemsty natury.

Iskierka nadziei wyrwania się z cyklu przemocy tli się jedynie w postaci wnuczki. Jej matka wciąż żyje w kokonie strachu i wiary w swojego ojca. Malika, której imię akurat poznajemy, podejmuje próby walki z tyranem poprzez zbliżone dręczenie psychiczne słowem. Przykładowo, gdy obwieszcza dumnie dziadkowi, że jest lesbijką i opisuje w szczegółach swój seks z czarnoskórą partnerką, wiercąc homofobicznemu starcowi dziurę w psychice. To ona podejmie się prób wyciągnięcia z niego prawdy jak zginęła jej babcia. Pozostanie jednak pytanie, czy prawda nie będzie przypadkiem kolejną formą opresji? Czy może jednak milczenie jest tutaj jedynym, logicznym rozwiązaniem dla już wykończonego pokolenia kobiet? Mrówka na okładce i zielone sari w tytule nie są oczywiście przypadkowe. Sari będące dla narratora symbolem miernoty, kuszenia, beztroski i głupkowatości kobiet.  Element ubioru, który działa na jego nienawiść, jak płachta na byka.

(…) wiem, że muszę to zrobić tylko Kitty: w dniu, gdy nienawiść osiągnie taką intensywność, że postanowię zabić ją słowami. (…) Myślą pewnie, że można ujarzmić ocean, po prostu rozpościerając ramiona, ale ja jestem tsunami ich życia: nie mogą powstrzymać fali mojej mowy. Unicestwię je kilkoma słowami. To jest dopiero władza! 

Zdaje się, że nienawiść jest tutaj chyba jego ostatnim łącznikiem z życiem. Karmi go, podtrzymuje przy życiu jak sztuczna aparatura. Słowa stają się jego jedyną i ostatnią formą władzy nad kobietami w jego życiu. Silne postanowienie zabicia córki słowem na łożu śmierci jest autentycznie jak ten bezbrzeżny ocean nienawiści, który mrozi serce czytelnika. Sami zostajemy skąpani w jadowitym języku. Ta powieść pochłania, zamyka czytelnika w tych czterech ścianach, w których leży narrator i przymusza wręcz do wąchania swojego smrodu rozkładu i zgniłej duszy.

Chyba częściej w literaturze spotkamy się z mężczyzną piszącym kobiecym głosem. Rzadko zdarza się kobieta, która „pisze mężczyzną”. Trudno to nazwać inaczej, bo to nie jest kwestia jedynie zamiany zaimka. Może właśnie tyle lat musiała ta powieść powstawać, by nabrać pełnego, okrutnego kształtu. Aby zapaść w czytelniku tym głębiej.

Przemoc? Rozejrzyjcie się wokół siebie i wróćcie, to pogadamy o przemocy. Świat, który się rozpada, okropności, o których nas informują każdego dnia, chociaż nie mówią nam one tego, czym naprawdę są, tortury, bomby, niewyobrażalne okrucieństwa zadawane przez człowieka człowiekowi, tak, ten świat jest pełen przemocy, to prawdziwy sens słowa przemoc. Nie mówcie mi, że to jest to samo. Nie mówcie, że istnieje tylko różnica skali. Trzeba mówić o rzeczach takich, jakimi są. 

Przemoc? W istocie była to miłość. 

Widzicie to? Czujecie ten dreszcz niepokoju na karku? Gdy przemoc wobec kobiet przyrównuje się do większych katastrof, by umniejszyć sprawianą im krzywdę? Przemoc przebrać w kostium miłości i udawać, że się komuś należy. Narrator mówi, że potwory żyją dla nas. My, nie zapomnijmy, że przede wszystkim WŚRÓD nas.

 

Zielone sari, Ananda Devi, tłumaczenie Krzysztof Jarosz, październik 2018, Wydawnictwo w Podwórku