Niksy zaczynają się obiecująco. Wita nas scena, w której główny bohater, Samuel, zaczyna przeczuwać, choć oczywiście jako dziecko nie może mieć o tym pojęcia, że niebawem jego matka go opuści bez słowa wyjaśnienia.

Rodzina matki Nathana pochodzi z Norwegii stąd jego obudzone zainteresowanie skandynawskim folklorem i natrafienie na niksy. Niks to zdradziecki ogr przybierający postać konia. Dzieci, którym się ukazuje, ulegają jego czarowi. Im głośniej się śmieją, tym szybciej koń pędzi przed siebie i zanim się zorientują, trafiają w przepaść. Niksami straszono dzieci w Norwegii. Niksy w książce Nathana mają być tą niszczycielską, zwodniczą siłą, która roztrzaskuje bohatera w drodze do spełnienia jego marzeń. Ja uległam tej chwytliwej metaforze, nasłuchałam się pieśni zachwytów i zabrałam się do ochoczego czytania. Co czekało mnie w środku?

„Gdyby Samuel wiedział, że jego matka odchodzi, bardziej zwracałby na nią uwagę. Możliwie, że pilniej by słuchał, baczniej patrzył, zarejestrowałby kilka istotnych szczegółów. Może inaczej by się zachowywał, co innego by mówił, byłby kimś innym. Może mógłby być dzieckiem, dla którego warto byłoby zostać.”

Od tej pory akcja będzie skakać i przenosić się w czasie, skupiać na różnych tematach i bohaterach. Otrzemy się o stan gospodarki, popkultury, polityki, rodziny, przyjaźni, ruchów rewolucyjnych i można na by wiele wymieniać. Następnie, Samuel zaprezentuje się nam jako dorosły wykładowca literatury, który ani nie napisał wymarzonej książki, nie potrafił zatrzymać matki przy sobie, ani ukochanej kobiety, czy przyjaciela z dzieciństwa. Dodatkowo, nie przepada za swoimi studentami i nie wierzy w wykładane przez siebie tematy, z wzajemnością, i jest uzależniony od gry komputerowej.

Cofniemy się do psotnego dzieciństwa Samuela i Bishopa, przeplatanego wrażliwością i wonią czegoś złowrogiego, które szczerze mnie wciągnęło. I nagle, ze zdania na zdanie, książka przestanie mi się podobać. Przeczytam te 856 stron polskiego przekładu w sześc dni i z dnia na dzień będzie mi się wydawać, że to ponad 8 tysięcy stron zbędnych słów i niewiele wnoszących opisów. Spodziewamy, się, że tajemnicze zniknięcie matki, Faye, będzie jednym z kluczowych fragmentów, których będziemy wypatrywać, ale nagle rozdziały te stają się rozlazłe, wypełnione banalnymi rozważaniami małomiasteczkowej dziewczyny.

Język nie zachwyca od początku, nie on ma tu być głównym bohaterem. Książkę czyta się ekspresowo, tak jak ogląda się serial na Netflixie wypuszczony na jednym oddechu. Nathan Hill, 40-letni debiutant okrzyknięty w Ameryce nowym Charlesem Dickensem czy Davidem Fosterem Wallace’em, poświęcił napisaniu tej książki 10 lat. Twierdzi, że dzięki temu uchwycił multum perspektyw i wykształcił mnóstwo empatii dla swoich bohaterów. Moim zdaniem jednak nie unika stronniczości. Autor otwarcie przyznaje, że Samuel to praktycznie on, a postać nielubianej studentki odzwierciedla wiele antypatii z życia wziętych. Czy dzięki temu fabuła staje się prawdziwsza? Postaci kobiecie traktowane są dość protekcjonalnie i przypisuje się im drażniące cechy. Męski autor ma słaby wgląd w kobiecą psychikę i, moim zdaniem, podszywa się pod nią dość nieudolnie.

Dodatkowo, prawdy padające na kartach tej powieści są oczywiste, przez co fabuła traci na ogólnej wartości. Chęć liźnięcia tak wielu tematów, kończy się na przeholowaniu w ilości słów. Bohaterowie często zadają sobie te same pytania, parafrazy męczą i tematy często zataczają koło bez możliwości ucieczki. Akcja sili się być wartką, ale gubi się w chęci uzewnętrzniania się samego autora.

„Niksy” mają potencjał i rozumiem, dlaczego mogą się podobać, ale nie skłoniły mnie do refleksji. Można jednak ulec i może odszukać gdzieś siebie. Hanya Yanagihara już w „Małym życiu” obrała taktykę zmieniania czasu akcji w rozdziałach i przenoszenia nas ze świata jednego bohatera do drugiego, by trzymać suspens i „męczyć” nas oczekiwaniem. U niej sprawdziło się to zdecydowanie lepiej, na dodatek rozkoszowało się tym językowo. Wiemy, że też są plany nakręcenia serialu, ale nie wykrzykuje się od początku, że zagra w nim Meryl Streep. Nie trzeba, i tak go obejrzę. Za „Niksy” chwycę z nadzieją, że Meryl Streep doda im animuszu, a scenarzyści ukrócą zabiegi autora o sławę. Książkę zamknęłam lekkim rozczarowaniem. Odkładam i polecam cierpliwym.

Nathan Hill, Niksy, Wydawnictwo Znak, wrzesień 2017