Czytasz pierwsze 15 stron i już wiesz, że trzymasz w dłoni coś „innego”, z pewnością dobrego. Nie. Czytam pierwsze 15 linijek i już jestem przy narratorze, jestem z nim, jestem nim, w jego wrażliwości. Nie da mu się odmówić zmysłu wnikliwej obserwacji, coś co sprawia, że czujemy się jakbyśmy siedzieli w umyśle bohatera jaki cisi widzowie i przyjmowali ciosy, jakie i on przyjmuje.
Czytałam te pierwsze 15 stron i zastanawiałam się w jaki sposób robi to autor, że już mnie zaskarbił. Barwny język szukający niebanalnych porównań – to zbyt oczywiste i łatwe. Więc szukam dalej. Ta czarna topola. Czarna topola od razu przykuła moją uwagę i ciągnęła się za mną tak, jak za narratorem. Może „łatwo” mnie złapać takim szczegółem, ale to ta topola wprowadza coś złowieszczego, co wisi w powietrzu świata, w którym przyszło żyć bohaterowi powieści. A jest to świat międzywojennej Rumunii, gdzie rzucone „parszywy żydek” w stronę narratora wzrasta nie tylko w nim, ale i w nas. Będzie się „ciągnąć za nami jak plwocina”.
Zatem już wiemy, że czeka nas obraz narastającej atmosfery prześladowań. Ale nie pozwólmy sobie popaść w rutynę tematyczną i pomyśleć teraz „to już było”, „gdzieś to czytałem/am”. Zapewniam Was, że nie. To wiatr w moje czytelnicze skrzydła, który przywiało Wydawnictwo Książkowe Klimaty, ponieważ czegoś takiego nie czytałam. Jest coś tak niepowtarzalnie wrażliwego, czułego i nieuchwytnego w pisarstwie rumuńskim, że nie sposób nie chwycić za każdy rodzaj literatury pochodzący z tego zakątka świata naznaczonego licznymi represjami. Choć otrzymana w konwencji dziennika, powieść ta przemyca w sobie ogromną dozę poezji codzienności.
Idziemy zatem za naszym bohaterem, który wcale nie ma i nie szuka w sobie natury buntownika, ale ta sroga pierwsza pięść czających się złowrogo prześladowań i tak wyląduje na jego policzku. Zostanie wyproszony z ławki na uniwersytecie. Matka napisze do niego, prosząc „zostań w domu, pozwól wykazać się innym”. Zostanie pobitym człowiekiem. Będzie błagał siebie w środku – „nie płacz”. Czym są tytułowe dwa tysiące lat? Dowiecie się prędko, co nie znaczy, że spłyci to odczytywanie przekazu powieści. Ja wiem jedno, te dwa tysiące lat to bardzo długo, za długo.
Jest jeszcze coś. Również rozkosz upodlenia się, ukryta duma tkwiąca upadku. Dziś rezygnujesz z czyszczenia kapelusza, jutro nie zmieniasz koszuli, pojutrze nie naprawisz zdartych obcasów. Pogrążyć się głęboko, nieodwołalnie w plugastwie i kochać je za ten brud, za znajomy zapach, za suche kromki chleba, za intymne ciepło poniżenia. Oraz wiedzieć, że definitywnie upuściłeś ster życia, wypuściłeś go z rąk, gdy jednego ranka nie zmieniłeś kołnierzyka, bo było ci to obojętne. Czyż nie mówiono nam tyle razy, że jesteśmy brudnym narodem?
„Nigdy nie zostanę społecznym buntownikiem” – mówi, podczas gdy inni prześcigają się w statystykach ilości bójek, w których wzięli udział. Tak, jakby istniała umowna „droga męczeństwa”. Nasz narrator patrzy na to wszystkie chłodno, nie targają nim porywy serca, wolałaby schronić się w książkach i własnych rozmyślaniach. Bezpieczeństwa dostarcza mu jego samotność, która stopniowo zostaje mu odebrana, gdy musi dzielić zadawane ciosy z innymi. Nie sposób ocenić, jak ważna dla niego jest uczelnia, która daje namiastkę godności i normalności. Na tyle, że jest w stanie przyjąć niezliczoną ilość ciosów za przebywanie na zajęciach, byleby wyjść z notatkami z cennych wykładów.
W pewnym momencie wraca do korzeni, przedstawia postać babci i dziadka, który u kresu życia podejmuje brawurową decyzję samotnego powrotu do Jerozolimy. Doszukuje się w historii swojej rodziny, w jej usposobieniu przyczyn „trwałej niezgody na jakiekolwiek ucieczki”. Nie brak kunsztu języka i czułości spostrzeżeń również tutaj. Nasz narrator nie jest do końca samotny. Pojawia się miłość, ale nawet w niej jest zapobiegawczy i nie potrafi być żarliwy, jakby to nie to było najistotniejsze w życiu, skoro gdzieś czai się jego kres.
Czy nie szczędziłem sobie znacznie surowszej krytyki? Jest we mnie ktoś, kto kocha napięcie, wir, burzliwy zamęt rozszalałych wiatrów. I jest też ktoś inny, kto miłuje zimne idee, precyzyjne różnice, dystans oraz oczekiwanie. Porozumienie między tymi dwiema osobami nie jest proste, ale wszystkie moje wysiłki zwracają się ku niemu, bo trzeba je zawrzeć i utrzymać.
Opisuje też pracę architekta, odrzucając początkowo obraną karierę prawnika. Jego dziennik to też galeria osób, które przewijają się w jego życiu. Co z kolei niekoniecznie musi być męczące, ponieważ Sebastian operuje językiem bardzo sprawnie i jego sposób wprowadzania kolejnych postaci zasługuje na uwagę sam w sobie. Tym bardziej, że każda napotkana przez narratora postać odznacza się odmiennymi poglądami, stylem życia czy gustem. Zbliżając się do końca książki wracamy do rozważań o antysemityzmie i jakby puenty tego, dlaczego w dzienniku narratora przewija się tyle postaci o różnych poglądach. Co więcej, wszystkie te burzliwe, rozszalałe dyskusje uwypuklają poglądy i podejście samego autora dziennika – człowieka nieprzystawalnego, który ani nie staje po stronie syjonizmu ani miłości czy wymuszonej zbiorowości krzywd. Samotność jednostki utrzymuje go przy zdrowych zmysłów obok narastających absurdów otoczenia.
Ostatecznie nadejdą absurdalne okrzyki żądające śmierci Żydów, niczym dzisiejsze paski informacyjne na żółtym bądź niebieskim tle wiadomości telewizyjnych. Bo powoli nawet przyjaciołom zaczynają syczeć języki i podczas błahej kłótni o zaginiony przedmiot, który sami gdzieś zapodziali, wybiegnie im z ust w przypływie emocji antysemicka obelga skierowana w kogoś, kogo znali 10 lat. Przyjaciele narratora zaczną się ulatniać i rozjeżdżać czując smród katastrofy w powietrzu. Każdy będzie miał swoją osobistą formę ucieczki. Ktoś w książki, inny wyjedzie do Hajfy, by zaczerpnąć spokoju pod drzewami pomarańczy, a narrator będzie szukał ukojenia w budowaniu domów.
Na rogu, od strony bulwaru Elżbiety, stała grupka jednakowo ubranych chłopaków sprzedających gazety: „Tajemnice Ceahlau! Śmierć Żydom!” Nie wiem, dlaczego się zatrzymałem. Zazwyczaj spokojnie przechodzę dalej, bo to dawny, niemal familiarny okrzyk. Tym razem stanąłem zaskoczony, tak jakby po raz pierwszy dotarło do mnie, co te słowa naprawdę znaczą. Dziwne. Ci ludzie mówią o śmierci, a do tego – o mojej śmierci. Ja zaś przechodzę zwyczajnie obok nich, myśląc o czymś innym, słuchając jednym uchem. Zastanawiam się, dlaczego na rumuńskiej ulicy można życzyć komuś śmierci i dlaczego przychodzi to tak łatwo, że nikt nawet nie mrugnie okiem. Wydaje mi się wszakże, że śmierć jest rzeczą dość poważną. Pies rozjechany pod kołami samochodu – wystarczy na chwilę milczenia. Gdyby ktoś rozstawił się na środku ulicy, by żądać – bo ja wiem – „śmierci borsuków”, myślę, ze wzbudziłby pewne zdumienie wśród przechodniów.
I znów przenoszę wczoraj na dziś. Do zabijania kogo, jako pierwszego, brałaby się przykładowo dzisiejsza Polska? I znów myślę źle o Polsce czytając książkę sprzed niemal stu lat. Sto lat…A my karmieni wciąż językiem nienawiści. Gdy przewijają mi się wstępne recenzje powieści „Od dwóch tysięcy lat”, to najczęściej używaną frazą jest coś w stylu „przerażająco współczesna”. Może komuś się to wydawać wyuczonym sloganem reklamowym, który ma zachęcić do lektury starej książkę, ale czyż to w nie tym celu warto czytać? By szukać odniesień, wypatrywać analogii, wzdrygnąć się z powodu dreszczy przechodzących ciało, ponieważ powieść wydana w 1934 roku wciąż może być odczytywana współcześnie? Najczęstszy zarzut młodych, którzy nie czytają, to przestarzałe lektury szkolne napisane archaicznym językiem, którego młody umysł nie umie zinterpretować, a co dopiero odczytać. Z argumentem „za” mogą przyjść takie powieści, których forma dziennika trafia do czytelnika dobitniej, zwraca się do nas bezpośrednio i pokazuje palcem wciąż nieodrobione przez nas lekcje. Nieugięty język nienawiści, który wychodził z ust młodego chłopaka rozdającego gazety na ulicy w latach 30-tych nie różni się niczym od języka nienawiści wystukanego dziś z pogardą na klawiaturze przez ludzi skrytych za ekranami swoich komputerów.
Od dwóch tysięcy lat, Mihail Sebastian, tłumaczenie Dominik Małecki, kwiecień 2020, Wydawnictwo Książkowe Klimaty