„Lecieliśmy nad pierwotnym Edenem, szukając zaginionego miasta za pomocą zaawansowanej techniki, która miliardami laserowych wiązek ostrzeliwała dżunglę nietkniętą ludzką stopą od co najmniej pięciuset lat. XXI wiek zaatakował prastarą tajemnicę.” 

Chwyciłam za tę książkę sama nie wiedząc czego się po niej spodziewać. Czy w głowie będzie rozbrzmiewać ścieżka dźwiękowa z Indiany Jonesa, a ja poczuję się jak uczestniczka wartkiego filmu kina akcji, w żywym opisie nieprawdopodobnej wyprawy? A może czeka mnie szereg opisów zagrożeń, procesów, uczestników tej podróży, które mnie znużą? Czy ostatecznie książka kompletnie mnie zaskoczy skoro na odwrocie okładki zachęca się do jej przeczytania zdaniem „jedna z najgłośniejszych książek non-fiction 2017 roku”?

W czasach selfie-sticków, dronów, satelitów czy helikopterów może się błędnie wydawać, że ludzkie oko dotarło i zarazem odkryło każdy ziemski zakamarek. Z początku zaintrygował mnie zatem fakt, że istnieje jeszcze takie miejsce na ziemi, którego nie tknęła ludzka ręka, podłoże nie zostało rozgniecione przez chciwość zwiedzających, jego zasoby pozostały nietknięte, a dzikie zwierzęta nie uciekają w popłochu przed człowiekiem, bo widzą go pierwszy raz.

Krzysztof Kolumb przybił do wyspy Zatoki Honduraskiej w 1502 i nowej krainie nadał nazwę „Honduras”, czyli „Głębina” ze względu na bardzo głębokie wody przybrzeżne. Jakby głębia i silne kontrasty były wpisane w historię tego kraju już w dniu jego odkrycia. Ponieważ teren La Mosquitii, do której próbują przedrzeć się członkowie wyprawy, jest jednym z najbardziej niegościnnych na świecie, więc w rezultacie nazywany jest Bramą Piekieł, a przez swą tajemniczą izolację stał się źródłem legendy o Białym Mieście Boga Małp.

Honduras sam w sobie ma odstraszające oblicze. Jeśli nie pochłonie cię bagno po obficie występujących tutaj opadach, to może to zrobić jaguar, a jeśli nie natura, to unicestwi cię sam człowiek – w Hondurasie liczba morderstw jest jedną z najwyższych na świecie. Dodatkowo, 80% kokainy dostarczanej na amerykański rynek pochodzi właśnie stąd, zatem nie zaleca się Amerykanom zapuszczać w te terytoria.

Jak to się stało, że to miejsce uchowało się przed ludzką ingerencją? Lud La Mosquitii był zaniedbywany przez naukowców w dużej mierze z powodu ich bliskości z Majami. Douglas Preston zaprasza nas na swoją własną wyprawę życia zaczynając od szybkiego, aczkolwiek kuszącego zerknięcia na członków ekspedycji i przygotowań na mnóstwo zagrożeń czyhających w dżungli – węże, jaguary, owady przenoszące groźne choroby, bagna, obfite ulewy. Następnie przechodzi do szczegółowego opisu historii potencjalnych odkrywców Zaginionego Miasta, którzy ostatecznie często okazywali się szabrownikami, oszustami, którzy nie szukali niczego innego oprócz potencjalnego zysku i sławy. Aż w końcu pojawił się Steven Elkins, zagorzały podróżnik, który wręcz uzależnił się od poszukiwań do tego stopnia, że otwarcie przyznał, że ogarnęła go obsesja: „Nazywam to wirusem zaginionego miasta.”

Douglas Preston obiera ciekawy kurs, by przykuć uwagę czytelnika. Każdy rozdział rozpoczyna się chwytliwym cytatem, który padnie w nadchodzącej części książki. Cytat, który zazwyczaj sprawia, że już nie możesz się doczekać, by dowiedzieć się kto go powie i  w jakich okolicznościach. Wnikliwe wejrzenie w historię samego Hondurasu i specyfiki tamtejszego rządu, korupcji i niebezpieczeństw wraz z obszerną częścią opowiadającą o próbach odnalezienia Zaginionego Miasta w żadnym wypadku nie nużą czytelnika i nie stępiają jego apetytu na poznanie rezultatów czającej się na horyzoncie wyprawy. Środek książki wypełniają zdjęcia, zatem czytelnicy, którzy nie chcą popsuć sobie zabawy odkrywania, lepiej niech nie zaglądają tam na samym początku tylko dojdą tam wraz z toczącą się historią strona po stronie.

„Obok laptopa leżał notes Sartoriego ze spiralną oprawą. Jak przystało na sumiennego naukowca, codziennie notował w nim postępy prac. Lecz pod datą 5 maja napisał tylko dwa słowa: JASNY GWINT!”

Najmocniejszą stroną tej pozycji jest to jak skutecznie angażuje czytelnika w całą swoją treść, przygody podczas wyprawy, wszelkie puenty i przesłania. Tę książkę chciałoby się z kimś czytać symultanicznie i momentalnie z kimś współreagować. Mocno muszę się wzbraniać, żeby nie zdradzać Wam szczegółów tej podróży do głębi nie tylko dżungli, ale i natury człowieka, a nawet i człowieczeństwa. Albowiem pierwsza część tej książki jest jak wartka opowieść pełna zwrotów, zaskoczeń i ciekawości podróżnika, który nie wie do końca co za chwilę zostanie odkryte. Chłonęłam tę historię i cieszyłam się razem z jej uczestnikami, kuliłam w samolocie, wychylałam za daleko, by zrobić idealnie zdjęcie, wypatrywałam węży pod stopami i krzyczałam: JASNY GWINT.

Jednak to, co sprawiło, że piszę teraz te słowa zachwytu, to druga część tej książki. Ciekawiło mnie czym zostanie wypełniona reszta opowieści w momencie, gdy dojdziemy do chwili jej punktu kulminacyjnego. Douglas Preston wybronił się z niebezpiecznej płycizny książki opisującej jedynie wyprawę, snując w drugiej części swojego dzieła filozoficznie niemal rozważania w formie przypominającej esej pobudzający do zastanowienia się nad kondycją świata. Ta książka nie jest podróżnicza, ani sensacyjna, kończy się ostrzeżeniem, wołaniem. Przeistacza się w metaforę ocalenia.

„Nie było chorób, nie bolały ich kości, nie trawiła gorączka, nie mieli wówczas ospy ani bólów brzucha, ani suchot. […] W owym czasie ludzie stali wyprostowani. Ale przybyli teules [obcokrajowcy] i wszystko runęło. Przynieśli strach, a wraz z nimi zwiędły kwiaty.”

Preston cofa się znów w czasie, by prześledzić przyczyny wyginięcia niesamowicie bogatych kultur. Staje się wieszczem doszukujących się czynników zapaści społeczeństw, który jednocześnie wróży i naszemu zachłannemu pokoleniu niechybny koniec. Skutecznie wprowadza czytelnika w poczucie winy i otwiera oczy. Wskazuje palcem wszelkie brutalne działania – niewolnictwo, gwałty, przemoc, wywoływanie klęsk głodu, wojny i ludobójstwa – jako winowajców odpowiedzialnych za unicestwienie tak wielu rdzennych ludności. Nie oszczędza też firm farmaceutycznych oraz naiwności ludzi, którzy sądzą, że pewne choroby są przypisywane tylko biednym ludziom z krajów trzeciego świata.

Gdy zamknęłam tę książkę, objęłam ją dosłownie i w przenośni, dostrzegając całe jej szerokie spektrum. „Zaginione Miasto Boga Małp” jako polemika na temat wkraczania pozornie cywilizowanych obywateli w dziewicze tereny zamieszkałe przez rdzenną ludność, którą czasami stanowi po prostu flora i fauna, ludność, która nie jest odporna na choroby starego świata. To też zobrazowanie walki między samymi archeologami a odkrywcami i ich sporu na temat metod odkrywania starych kultur wraz z wszelkimi opisami eksploracyjnych procesów, przekupstwa i grabieży.

Preston sprawił, że pozornie ciekawa relacja z wyprawy do Zaginionego Miasta stała się nagle lustrem ludzkiej zachłanności i chciwości. Z archeologii tworzy dla nas lekcję, która przeinacza się w szereg opowieści ku przestrodze. Obrazuje bardzo dosadnie co dzieje się ze światem, gdy włazimy do niego z buciorami i chęcią posiadania, a nie szacunkiem i troską, co sprawia, że będąc świadomym obywatelem teraźniejszego świata, nie możemy obok tej książki przejść obojętnie.

 

Douglas Preston, tłumaczenie Dariusz Żukowski, Zaginione Miasto Boga Małp, styczeń 2018, Wydawnictwo Agora