Wakacje to okres promocji promieni słońca i odkrytych ciał albo też wstydliwości i stagnacji. Jakby w społeczeństwie obowiązywała umowna zasada „nie wyjeżdżasz – nie żyjesz”. Spoglądając na miesiące lipca i sierpnia, to ruchu w nich faktycznie wiele nie było, tym bardziej roznegliżowanych ciał na plaży czy obdartych stóp zdobywających szczyty.

Czy to jednak oznacza, że nigdzie nie byłam? Niewiele przeżyłam? Nic nie doświadczyłam? Miałam ogromne przestrzenie wolnego czasu, które wypełniłam podróżami po wyobraźni. Jeśli dla kogoś zabrzmi to smutnie, to głowa do góry. Ja nie żałuję. Poczułam wiele, odśrodkowo zwiedziłam niezwiedzone. Książki jak zawsze posłużyły jako kompasy wyobraźni. W te wakacje było ich 30. Wiele z nich znacie, ale dziś zabiorę Was w podróże po lekturze, czyli porozmawiamy nie do końca o tym, co przeczytałam, ale gdzie przeczytane książki mnie zabrały.

Wakacyjne wojaże zaczęłam od skrytki zmyszkowanej w hiszpańskim domu. Cisnęłam się w niej razem z tym leciwym człowiekiem, który 30 lat bał się z niej wyjśc w strachu przed wciąż trwającym reżimem generała Franco. Aleksandra Lipczak w „Ludzie placu słońca” zabrała mnie w niezliczenie wiele nieznanych mi sfer życia kolorowej Hiszpanii, w której tłoczyłam się od niesłyszalnych trosk.

Następnie rozwodziłam się nad skalą spermooszustwa w Holandii, gdzie dopuszczono, by człowiek z  Aspergerem spłodził 200 dzieci, a Kamil Bałuk w „Wszystkie dzieci Louisa” pozwolił mi się zagłębić w psychikę tych potomków, którzy do dziś szukają miejsca w korzeniach, które odszukali, a które niekoniecznie zasiały w nich pewność pochodzenia i źródeł swoich wad i zalet.

Deborah Levy w „Gorącym mleko” przeniosła mnie z kolei do skwierczącej Hiszpanii, która parzy meduzami narracji główną bohaterkę Sofię, jak i mnie. Zanurzałam się w oceanie niepewności i odkrywania samej siebie. Budziłyśmy się razem jako istoty społeczne i seksualne w tej zawiłej relacji matki i córki.

W te wakacje w moje ręce trafiły dwie biografie. Zaczęłam od Wandy Rutkiewicz. Wandy, która osobiście mnie bolała. Okryta całunem tajemniczości, otwarła się przede mną dzięki skrupulatnej relacji Anny Kamińskiej i bliskich samej Wandy. Jej umiłowanie wolności zaprowadziło mnie razem z nią na najwyższe szczyty i dusiło uzależniającą miłością do gór, które ostatecznie pochłonęły nas w całości.

Wojciech Orliński pozwolił mi przestąpić próg losów Stanisława Lema w życiu nie z tej ziemi. Otworzył oczy na głębsze interpretacje znanych już dzieł i dzięki temu zachęcił do powrotu do „Szpitalu przemienienia”, który z kolei rezonował we mnie głośno kolejnymi wizjami Zagłady.

Wsiadłam też w „Kolej podziemną” i wysiadłam z niej błyskawicznie. Niestety ze znikomym zachwytem nad jakością zawartości.  Nie pełzłam zakuta w łańcuchy ciężkiej narracji, która w fali empatii zazwyczaj zaciska mi gardło za każdym razem, gdy czytam jakąkolwiek pozycję dotyczącą niewolnictwa i rasizmu. Ta metafora ludzkiego okrucieństwa zawarta w podróży Cory na północ nie porwała mnie w głębsze stany świadomości.

Po obejrzeniu serialu rzuciłam się z wilczym apetyt na „Opowieść Podręcznej” i utwierdziłam w przekonaniu, że Margaret Atwood od dziesięcioleci tworzy, skuteczne w swoim przerażającym tonie, alternatywne opowieści o społeczeństwie władanym w nieudolny sposób przez głodnych rządów. Oczywiście, że z łatwością stałam się podręczną, okiem, ciotką Lydią, żoną.

Wspięłam się z zadyszką na „13 pięter” Filipa Springera. Bez problemu słyszałam krzyki rozpaczy, trzask samobójców, smród karygodnych warunków bytowania. Przez chwilę poczułam się tym nieudacznikiem, mamicórką – rolą narzuconą przez społeczeństwo dla każdego bez kredytu. Nadal czujesz się źle, że wciąż nie masz kredytu i mieszkania? Ktoś Cię wyśmiewa, pogardza Tobą? Nie jesteś sam. Ale najpierw przeczytaj książkę Springera i zobacz ilu ludzi śmiało się za twoimi plecami wciskając ci ten kredyt i mieszkanie.

Zakochałam się w debiutanckiej prozie Weroniki Gogoli w „Po trochu” po pierwszej stronie. Byłam Godzillą, Herkulesem, moje strzały Amora nikogo nie trafiały. Pochłonęła mnie plecionka dorastania tej dziewczynki, którą bez problemu się stałam. Czytało się wybornie. Śmierć się trochę oswoiło.

Sierpień przywitał mnie trzema pozycjami Wydawnictwa Karakter. Tu zawsze przepadam bez reszty. „Musiało być południe, kiedy zaczęliśmy biec” – zdanie otwierające falę zdarzeń, które poniosą Colina i Marielę po wzburzonym morzu ludzkiej obojętności w slumsach Port-au-Prince w książce „Dzieci bohaterów” zostanie w Was na dłużej niż te 133 stron niesprawiedliwości, w tym zapomnianym przez świat miejscu…Biegłam razem z nimi, odpierałam ciosy, gubiłam się w ślepocie sąsiadów. Bezradne rodzeństwo rzucone na pastwę nieszczęśliwych okoliczności, które poprowadzą ich do zbrodni. Zabiją swojego ojca zanim skieruje on kolejny cios w stronę ich rodziny. Nie ma tu jednak żadnych sentymentów ani ckliwości. Ta z pozoru dziecięca narracja potnie was na kawałki w swojej bezpretensjonalności i skuteczności ferowania wyroków.

Następnie przeniosłam się z prozą Lyonella Trouillot do „Niedzieli, 4 stycznia”. Zaskarbił mnie mocnymi wstępami i zakończeniami roztrzaskującymi sumienia. Tutaj przez karty powieści prowadzi nas Lucien, student wybierający się na manifestację antyrządową, którego droga usiana jest spiralami przemyśleń. Momentalnie weszłam w jego skórę. Razem z nim rozważałam na temat buńczucznego brata, niedołężnej matki, reporterki zza granicy, który przyjechała nakręcić reportaż o biednym kraju.

„A student pomyślał, że można krzyczeć razem, lecz u kresu każdy człowiek umiera ze swoją ciszą.”

Zatopiłam się w „Ruinach i zgliszczach”. Każde opowiadanie rozbijające nas gdzieś od środka na te tytułowe ruiny i zgliszcza.

Następnie przetransportowałam się do Polski lat śledzonych przez Służby Bezpieczeństwa. Byłam Michelem Foucault i nie tylko, dzięki Remigiuszowi Ryzińskiemu. Czytamy i czujemy zaduch wielu odwzorowanych knajp, szarych zaułków, parków i zatłoczonych mieszkań, gdzie każdy skrywał swoje upodobania. Nagromadzone przez Remigiusza fakty i miejsca prezentują kolor Polski daleki od tęczy.

Z trudem nie odwracałam oczu od Polski w reportażach Justyny Kopińskiej.

Rozpuszczała mi się dusza w ilustracjach Joanny Concejo w „Kiedy dojrzeją porzeczki”.

Stałam w dusznym tłumie tuż przed tym, gdy pierwszy Arab ma możliwość zostać prezydentem Francji w „Dzikusach”.

Umierałam z wycieńczenia, niedocenienia, nierównych płac w „Małych bogach”.

Wakacje koniecznie chciałam zakończyć „Latem” Tove Jansson. Chciałam stać się na przemian babcią i sześcioletnią Sofią. Uczyć się samotności i pogodzenia ze stratą na odosobnionej wyspie zamieszkałej przez wolność i proste czynności.

Wraz z nadejściem września temperatura drastycznie i bezczelnie spadła na łeb na szyję. Czy to znaczy, że apetyt na kolejne podróże maleje? Wręcz przeciwnie. Koc, ciepła, aromatyczna herbata, zapłakana szyba od nadmiaru deszczu i kalejdoskop barwnych liści, który powoli usypuje się nam pod stopami, sprawia, że może nie będziemy już tak często spoglądać w górę, ale znajdziemy równie wiele tuż pod nosem.

A jesień czytelnicza szykuje nam się wyborna! Z racji tego, że w większości zapowiedzi wrześniowe już znamy, to ja dorzucam od siebie już wiele październikowych.

Mój portfel pochłonie wiele Wydawnictw! Reportaże, powieści, opowiadania, biografie! Głowa puchnie, a oczy i dusza nie mogą się doczekać.