Odkąd pamiętam, lubiłam jesień. Ale tak naprawdę polubiłam ją w Czarnem. Górale porzucali nasze doliny, odchodzili ze swoimi psami, owcami, ze swoim pokrzykiwaniem i zapachem dymu. Rzeczy wracały na swoje miejsca, tak jakby to były ich miejsca najpierwotniejsze. (…) Wcześnie zapadał zmrok, paliliśmy lampy i paliliśmy w piecu: czekaliśmy na zimę. Bywały wtedy takie okresy, na przykład świąt Bożego Narodzenia, gdy zostawaliśmy zupełnie sami. Wszyscy wyjeżdżali, drogi powoli zasypywał śnieg. Otuleni białym kokonem pogrążaliśmy się w czymś w rodzaju snu. W Czarnem, w tej chałupie bez prądu i kontaktu ze światem (łączyło nas z nim tylko CB-radio, hasło „lama”) powstało nasze wydawnictwo. To tam przy maszynie do pisania i naftowej lampie zrodził się pomysł i pierwsza książka.

Załóżmy, że nie każdy czytelnik Wydawnictwa Czarne wie skąd wzięła się nazwa, gdzie powstało i kto je założył. Że autorka wraz z mężem Andrzejem Stasiukiem mieszka w Beskidzie Niskim i to właśnie tam pośród mrozu, biegając zmarzniętą do budki telefonicznej Monika Sznajderman stworzyła pierwsze prowizoryczne biuro wydawnictwa. Nie zakładajmy jednak, że najnowsza książka autorki wybitnych „Fałszerzy pieprzu” to książka wyłącznie o okolicach zamieszkałych przez założycieli wydawnictwa.

Początkowo autorka w istocie zabiera nas do swoich początkowych obrazów okolicy wraz z portretowaniem własnego dzieciństwa. Kadrów bliskich wsi i jej funkcjonowania, które przenosiło się na wszystkie zmysły. Można by zapewne zawyrokować, że czułości w tej pozycji nie ma aż tak wiele, a ton opisywanych miejsc jest dość rzeczowy. „Pusty las” nie jest lekką lekturą do poduszki przenoszącą nas w zielone połacie pięknej krainy. Skąd jednak wynika snująca się tutaj wyraźna wrażliwość Moniki Sznajderman? I nagle do mnie dociera, że ta czułość wypływa z faktu, że autorka używa form dość bezpośrednich, wyważa ton osobisty z fachowym opisem wydarzeń wybrakowanej historii danej krainy geograficznej. Przypomina to niemal rozmowę ze samą sobą. I obok tej „rozmowy” opowiada historię miejsc opuszczonych, dotkniętych wygnaniem i wysiedleniem.

Początek tej książki to nie wyłącznie opisywanie tego ile lat autorka spędziła w danej miejscowości. Uwypuklają się tutaj przede wszystkich wszelkie odmiany braku. Jednakże bez ani cienia narzekania i patosu czy też naiwnej nostalgii. Nie było prądu, telefonu, internetu, drukarni. Opisuje jak jadła chleb z miodem na wielopokoleniowej huśtawce. Wspomina łzy dziadków, gdy świadkowali własnemu pustoszeniu ich korzeni. Tego, jak ich dom stawiano na belkach, by przenieść go w inne miejsce, bo tak właśnie przenoszono kiedyś domy, sunęły jak lądowe żaglowce, przed epoką traktorów ciągnięte przez ludzi i konie. Już w tej chwili autorka powoli kreśli nam główny nurt swojej książki. Opowieści o istocie wiecznego tracenia i znikania z powierzchni. Wtedy też granat kalki brudził dłonie, wieś zostawiała na człowieku mnóstwo zapachów, mróz wżerał się w skórę, zima wypychała człowieka w krainę samotności i odosobnienia. Ale tak się właśnie żyło. Tak było w porządku. I w takich warunkach powstało Wydawnictwo Czarne.

Sznajderman wyśmienicie balansuje pomiędzy rzeczowym językiem reportażu, osobistych przemyśleń, by momentami przejść w filozoficzne zacięcie pisarskie. Mówi o zadziwieniu nie rzeszy warszawskich znajomych, gdy postanowiła przenieść się z Warszawy do Wołowca do tej „ruskiej okolicy”, na wysiedlonej Łemkowszczyźnie, wśród cudzych chałup i cudzych rzeczy, w cudzym pejzażu podpierającym niskie niebo:

Trudno wyjaśnić tę ciemną siłę przyciągania, która w końcu zwyciężyła nad wszelkim rozsądkiem, wytrąciła mnie z trajektorii oczywistego życia i wyciągnęła z Warszawy na te odległe pustkowie z mroczną przeszłością, wyboistą teraźniejszością i niczego nieobiecującą przyszłością. Która kazała mi wziąć w opiekę cudzą historię i zamieszkać w obcym pejzażu, aż nieuchronnie staną się moje. Która kazała mi rozgościć się wśród porzuconych resztek, umościć się w śladach po nieobecnych, otoczyć ich rzeczami i nadać im nowy sens. I obserwować, jak dzieje się nowe życie. 

Następnie autorka przechodzi płynnie w rozważania na temat tego czym jest zamieszkiwanie. Tego, że to czynność odnawialna, wymagająca ruchu. Krzątactwa, które uprawiać można właśnie najlepiej na wsi, gdzie „ziemia atakuje otwarcie” i trzeba nieustannie coś ulepszać, uprzątnąć, usprawnić. Zapytuje samą siebie, co robi w tych odległych okolicach, by dojść do pięknego wniosku, że posiłkując się tymi z pozoru rutynowymi czynnościami typu sadzenie czy koszenie trawy na rozmaite sposoby rzeźbi w materii swojej wsi, do trwań jej niegdysiejszych mieszkańców dolepia swoje trwanie. 

W pewnym fragmencie swojej wręcz misyjnej książki, autorka używa sformułowania „projekt niespełnienia”. Jest w pełni świadoma i stara się nam to również unaocznić, że ona może dzisiaj tu mieszkać, bo nie ma tych, którzy tu byli wcześniej. Poszli. Wyjechali. Zabrano ich. Nie jest już oddalona od krajobrazu, ale angażuje się w niego w pełni wszystkimi zmysłami. Stara się przywrócić imiona twórców otaczającego ją krajobrazu i w tym celu przywołuje liczne nazwiska, które przy jej oddaniu brzmią wręcz nabożnie i melodycznie. Symfonia przeszłości. Ubolewa nad tym, że może jednak jedynie przywołać nazwiska, ale minionego świata już nie.

Spaceruje i wymienia to, czego nie ma, a co było, ilość ludzi, ich wyznanie, a teraz tylko „bobry i inne zwierzęta”. Autorka utyskuje na ślepotę i krajobrazową ignorancję. Drażnią ją przybysze weekendów majowych, pstrokaci rowerzyści skupieni wyłącznie na swoim zmęczeniu, a przecież swoimi spojrzeniami też „tworzą i ocalają” otaczający ich krajobraz. Ludzie nie zważają na historię miejsc. Koniec końców pozostaje nam się jednak z tym jedynie pogodzić, ponieważ „parafrazując innego poetę: innego świata nie będzie”.

Zerka też w „podziemny” wołowiecki świat wertując księgi metrykalne. Dowiaduje się, że więcej mieszkańców zmarło niż była w stanie znaleźć grobów na cmentarzach. Sili się na przypuszczenia co do przyczyn zgonów: umierali na tyfus, dyzenterię lub złośliwe owrzodzenie, często z głodu, wskutek nieszczęśliwych wypadków, przy porodzie. Jak córka Mikołaja Guły, Anastazja. Monika Sznajderman cytując Sebalda ubolewa nad coraz mniejszym znaczeniem historii przodków i zmarłych. Że już przy porodzie jesteśmy właściwie nadliczbowi, więc po śmierci trzeba nas jak najszybciej pożegnać i zapomnieć.

Skoro autorkę interesują wszyscy, którzy „zniknęli, by zrobić jej miejsce”, to przygląda się również emigrantom zarobkowym przybijającym do Ellis Island. Czule wchodzi w ich skórę i przeżycia. Z empatią wyobraża sobie mękę podróży pod podkładem, choć nie musi, bo przecież są tego dowody na piśmie. Osobistego charakteru wszelkich przeżyć poprzedników autorki dodaje jej ton, który snuje własne wyobrażenia różnych zdarzeń:

Jadą więc młodzi i nieco starsi, kawalerowie i panny, mężowie i żony, krewni, sąsiedzi i przyjaciele, Trudno ich wszystkich zliczyć. Ściągają się wzajemnie za ocean, dzielą się doświadczeniem i pieniędzmi, dają mieszkanie i jedzenie, pomagają znaleźć pracę i pierwsze słowa w nieznanym języku. Chciałabym widzieć jak się szykują, ci moi nieznani sąsiedzi sprzed wieku, którzy zniknęli, bym miała tu miejsce, jak u agentów kupują bilety na kolej i statek.

Autorka najdotkliwiej zwraca uwagę na to, że nigdzie nie ma słowa o tym, że roślinność jest najbujniejsza w miejscach podlanych krwią. O tym jak Lublin „zalano” zielenią parków dla niepoznaki, a ile stamtąd Żydów wywieziono przecież do obozów. Jest tu miejsce nawet na nieobecność rzeczy, które wpisują się przecież również w osierocony krajobraz. Używa sformułowania „etnobójstwo”, gdy odnosi się do przymusowych wysiedleń, akcji „Wisła” podczas której wysiedlono około 150 tysięcy mieszkańców. Nie obawia się użyć słów: „ostatecznie rozwiązanie problemu ukraińskiego w Polsce”.

Książki „Pusty las” nie dałoby się napisać bez odniesienia do panujących na Łemkowszczyźnie nastrojów politycznych i religijnych.

Najpierw zniknęli oczywiście Żydzi. Bo Żydzi mają to do siebie, że zawsze znikają pierwsi. I to jeszcze mają do siebie, że znikają całkowicie, bez śladu. Nie pozostaje po nich nic, odrobina popiołu może, no ale gdzie go szukać? I co by nam ten popiół powiedział o człowieku, z którego powstał, który dał mu początek? Co by nam powiedział o tym, kim była urodzona w 1895 roku w Wołowcu Sara Szeril Sznejkenig, z domu Ber, córka Lejba i Chany? Jak wyglądała, nie da się odczytać z popiołu, ani jakie miała marzenia, ani co lubiła, a czego nie.

Ta pustka w historii osiedlonych tutaj Żydów uwiera najbardziej. Żal autorki osiada bez trudu popiołem na  czytelniku. Stara się prześledzić losy Żydów, co tradycyjnie staje się najtrudniejszym zadaniem w całej krucjacie, tym „projekcie niespełnienia”. A co Niemcom szkodziło, by żyła sześcioletnia Lisza Perła? – pyta niemal oskarżycielskim, ale jakże słusznym, tonem autorka.

Według Sznajderman Pusty Las to miejsce, które skutecznie skrywa swą historię. Bo jeśli pokusić się o podsumowanie bogactwa treści tej książki, to tak, mówi ona o nieopowiedzianym. O tym, czego odnaleźć się już nie da, bo niedbająca o to ludzka ręka i zapominalstwo zbiorowej pamięci przyczyniły się do społecznej amnezji oraz ignorancji. Bo mało robimy. Bo możliwie po lekturze smutni będziemy. Bo świat bowiem przemija z każdą chwilą, następują po sobie pokolenia, ktoś rodzi się, a ktoś umiera, codzienna oswojona zagłada.

Pusty Las, Monika Sznajderman, kwiecień 2019, Wydawnictwo Czarne