Czym jest odwaga w literaturze? Czym jest „odważna książka”? Z pewnością kojarzy się z odwagą w podejmowaniu trudnych tematów. Z pisarzem, który ma w sobie siłę, by zaglądać w czeluści wszelkich nierówności i niesprawiedliwości. Często te cechy i ten rodzaj literackiego heroizmu przypisuje się literaturze faktu. Maciej Zaremba Bielawski ma już w tym doświadczenie. Ma już swoje miano demaskatora szwedzkiego raju w książkach, takich jak „Higieniści. Z dziejów eugeniki”, gdzie obnażył temat przymusowej sterylizacji, której poddano 62 288 ludzi. Są zatem książki, które poszerzają naszą wiedzę w związku z omawianymi treściami, mimo tego, że wydawało nam się, że już znamy pełną skalę problemu. Przybliżają nas do krystalicznego zła i wciąż ostrych kantów świata. Dlaczego zatem „Dom z dwiema wieżami” jest jedną z najodważniejszych książek, jakie przeczytałam?

Ponieważ to Maciej Zaremba Bielawski jest odważny.

Mam wrażenie, że są książki, które wręcz muszą zostać napisane dopiero po śmierci rodziców autora, nie z tchórzostwa. W istocie to tak naprawdę najwyższa forma odwagi. Dodaje im to niezastąpionej czułości i szczerości, której nie znajdziemy nigdzie indziej. Na myśl przychodzi mi po raz kolejny „Granica zapomnienia”. Tam również autor wiedziony miłością do swojego Drugiego Dziadka wyrusza w historyczną podróż, by prześledzić losy człowieka, który kiedyś ocalił mu życie. Posiłkuje się przy tym niezwykle czułym językiem, który zapada w serce równie bardzo jak ten obecny w „Domu z dwiema wieżami”. Jest to jednocześnie chyba najbardziej intymna książką, z jaką było dane mi się spotkać. Chciałabym też kiedyś móc spotkać pana Macieja, by móc mu  powiedzieć, że jest rzadkim okazem. Że jest unikatowym człowiekiem. I jeśli jest chociaż w ułamku tak pięknym człowiekiem, jak język, którego używa w swojej najnowszej książce, to chciałabym mu to przekazać.

Jak bardzo trzeba kochać, by sięgać tak daleko w historię? Maciej Zaremba Bielawski dopiero po śmierci rodziców pojmuje jak wiele ich dzieliło i jakie dwie osobne, srogie ceny musieli zapłacić, by się spotkać i mogło powstać ich potomstwo. By mógł zaistnieć on sam. Bo jego rodzice byli na przeciwnych krańcach polskiego doświadczenia wojny. 

Moi rodzice nie chcą być swoimi imionami. Ona ucieka od Lili i żydostwa. On, korzystając z chaosu w Rosji po ataku na Pałac Zimowy, tak otumania rosyjskiego stupajkę, że ten wpisuje mu w paszporcie „Oskar” przed Stanisławem. (…) Myślę, że on też ucieka. 

 

Tę historię Maciej Zaremba Bielawski opowiada właśnie dla swoich rodziców. Których osobne historie są tak frapujące i różne, że niesłychanym jest, że połączyli się w jedną. Ona nosiła co najmniej trzy imiona i pięć nazwisk.  Zasymilowana lekarka z rodziny żydowskiej, która perfekcyjnie nauczyła się skrywać swoją tożsamość. On to ważna postać psychiatrii, piłsudczyk, który w trakcie wojny był jeńcem oflagu. Dzieli ich wiek, charaktery, pochodzenie. Łączy ocalenie. Autor zaczyna powieść jedynie od delikatnego, ale dotkliwego zarysu swoich rodziców.

Mam siedem lat i jestem niewierny. Kocham się w mamie Adama. (…) Ja zaś borykam się z każdym wyrażeniem, nie ufam językowi i zatruwam otoczenie swoją melancholią. (…) dotarło do mnie, że nie tylko Adam ma taką mamę. Świat zdawał się roić od mam. (…) Tak, zazdrościłem chłopcom targanym przez mamy za włosy i wyzywanym od idiotów.

Początek książki zajmuje w dużej mierze sam autor i jego perspektywa dorastania. To ta część, która zaskarbia. Dowiadujemy się, że dom z dwiema wieżami mieścił się w Kościanie i w istocie był to szpital psychiatryczny przemianowany przez jego ojca na sanatorium. Zaremba Bielawski wyznaje:

Do dzisiaj nie wiem, czy to dobrze dorastać w domu dla psychicznie chorych. Nie mam z czym porównać.

Autor kluczy tutaj po różnych rodzajach narracji. Przeskakuje z trzeciej na pierwszoosobową, by uderzyć tym bardziej siłą intymności tej opowieści. Ten język „nas boli”. Zwłaszcza, gdy dojdzie do kulminacyjnego momentu, w którym matka zdradzi swoją największą tajemnicę. Opowiada też o swoich pierwszych doświadczeniach seksualnych, przebierankach, miłostkach, by jednocześnie rozpracować i wnikliwie przeanalizować skomplikowaną relację ze swoją matką. Maciej dostaje imię po zwycięzcy z bitwy pod Grunwaldem. W pewien sposób imiona nas piętnują i kierują naszym przeznaczeniem. Maciej-chłopiec zabija smoki, ratuje dziewice, pociesza wdowy, ujarzmia zło. Pojmuje jednak, że gdy zabije Hitlera w porę, to zostanie przecież jeszcze Stalin, a przedtem Neron czy inkwizycja oraz niewolnictwo. W ten sposób Maciej traci wiarę w biernego Boga. Jego ojciec był Oskarem, ale jego matka miała wiele imion. Autor sam pragnie zostać wyzwolicielem swojej matki, który nigdy nie odżałuje chwili, w której nie objął jej, gdy po latach przekraczali razem bramę obozu w Oświęcimiu. To matka okazuje się wykazywać najwyższą rycerskością, gdy wychodzi na jaw, że trzymała w ryzach własną tożsamość. Póki marzec 1968 roku nie kazał jej wyskoczyć ze swojej zbroi i wyrzucić w stronę syna wyznanie: Wyjeżdżamy. Jestem Żydówką. Najważniejsze. Matka nie wiedziała przecież co syn sądzi o Żydach, w ich domu ten temat nie istniał.

Podobnie jak w Marii z księgarni Bookowski w Zamku, gdy opisuje tę książkę, tak i we mnie odzywa się czułość lokalnego patriotyzmu. Osoba mieszkająca w Poznaniu oraz Wielkopolsce zakorzeni się w niektórych fragmentach na pewno głębiej. Trafimy na Wildę, będziemy ze strachem mijać podrostków z kastetami, razem z Maciejem nauczymy się chwytać tramwajów-winogron i przejedziemy się na łyżwach – zawadiackich panczenach. Po Wildzie strach chodzić. W drodze do szkoły mija się wielu ludzi, ale kiedy mam iść na pływalnię, ściska mnie w żołądku. Uśmiecham się i wyobraźnia momentalnie ląduje w Poznaniu.

Kolejną częścią składową wybitności tej książki, jest fakt, że Zaremba Bielawski pokonuje niemotę niejednego tematu. Zwraca uwagę na to, że gdy pytano osoby, które były świadkami 8 marca 1968 roku o ich wspomnienia i wrażenia, to te podkreślały, że to był jeden z najbardziej traumatycznych dni ich życia, ale nie są w stanie opisać tego słowami. Maciej próbuje. Widzi jak biją każdego, kto wygląda, jakby książki czytał. Jakie to niepojęte i bezsensowne. Że Warszawa wypuszcza motłoch na ulicę, by pałował obywateli. Opisuje z czułą precyzją swoje własne dorastanie w poczuciu odrębności, która nie ma jeszcze nazwy. Nie ma semickiego pochodzenia. Ostatecznie skupia się też na tym, czego w literaturze jest niewiele. Ile powstało książek o obozach pracy, obozach śmierci, obozach koncentracyjnych. Zaremba Bielawski oddaje sporo miejsca, by odtworzyć warunki i zachowania w oflagach, obozach jenieckich, co jest niewątpliwie wartościowym wypełnieniem pewnej niewiedzy czytelnika w tym temacie.

Szczególną uwagę należy również zwrócić na konstrukcję książki. Świadome zaburzenie chronologii w rekonstruowaniu historii tak donośnie wypełnionej milczeniem zdaje się być najlepszym środkiem na jej opowiedzenie. Konstrukcja jest jakoby zwierciadłem poszerzającej się wiedzy autora. Zaczyna on od błąkania się po własnych latach dorastania, kiedy to ponoć wszyscy poza nim wiedzieli, że czymś się wyróżnia. Autor cofa się następnie wstecz do historii swoich dziadków i kontekstu historycznego, by przejść do losów matki i ojca podczas wojny oraz ich ocalenia w osobnych historiach, ponieważ wtedy jeszcze się nie znali. Exodus z kolei to idealne zwieńczenie całości, czyli opisu momentu, w którym Maciej Zaremba Bielawski stawia pierwsze kroki w Szwecji w 1969 roku. Cechą wybitnego reportera jest świadomość swoistej „zabawy” chronologią, ale również językiem. Fragmenty bardziej osobiste ubiera w szaty pięknej prozy, by następnie, te poruszające tematy historyczne, zaprezentować w języku stricte publicystycznym. Nie można koło tych dwóch aspektów przejść obojętnie, ponieważ niewielu jest autorów, którzy tak świadomie potrafią uczynić język i konstrukcję jakoby kolejnymi bohaterami swojej książki, a Zaremba Bielawski robi to kapitalnie.

Szukam metafor, które ranią. Piszę sto stron żenującej prozy, pełnej pogardy, nienawistnej. Jak jakiś Frantz Fanon. Piszę i wyrzucam. Tkwię w martwym punkcie. Będę musiał ranić sam siebie. 

Cytuję ten fragment, by po raz kolejny dowieść odwagi autora, który podejmuje się próby rekonstrukcji siebie i swojej rodziny, wiedząc w pełni świadomie, że to nie tylko ogrom pracy reporterskiej, ale i fizyczny ból. Oddaje nam skrawki siebie i rekonstruuje nie tylko korzenie swoich rodziców. Korzenie matki o wielu imionach. Nie wiadomo do końca, w którym imieniu czuła się najlepiej. Maciej Zaremba Bielawski przemyca tak wiele tematów, porusza tak licznych kwestii historycznych, społecznych i zwyczajnie ludzkich, że rekonstruuje też człowieczeństwo. Dziś autor jest poważanym dziennikarzem i reporterem, który trafnie komentuje życie w Szwecji oraz Polsce. W wywiadzie udzielonym dla Onetu w cyklu „Rozmowy o przyszłości” zostaje zadane mu pytanie o tożsamość. Mówi, że czuje się w 100% Szwedem oraz w 100% Polakiem. Dodaje: Jest taki bardzo dobry wyznacznik tożsamościowy: za kogo się wstydzimy. Ja się nie wstydzę za duński rząd ani za czeski, ale za polski się potrafię wstydzić. 

Ze względu na wydarzenia w Gdańsku z ostatnich dni, tym bardziej poczułam, że wręcz muszę napisać o tej książce. Na koniec dodam zatem jeszcze jeden cytat:

Kiedy Lila kończy dwa lata, pierwszy prezydent Polski pada ofiarą zamachu. Motyw mordercy: Narutowicz jest zdrajcą narodu, ponieważ nie jest antysemitą. To dlatego Żydzi na niego głosowali. 

Dociera do czytelnika tym bardziej, dlaczego ta książka jest czytelniczą koniecznością i pozostanie taką na wiele lat. Może zrekonstruuje dzisiejsze poglądy niejednego Polaka i jego zachwiane dziś człowieczeństwo, które brudzi się nienawistnym językiem.

Dom z dwiema wieżami, Maciej Zaremba Bielawski, tłumaczenie Mariusz Kalinowski, grudzień 2019, Wydawnictwo Karakter