Cóż, gdy masz raka, ludzie bardziej cię słuchają (a to już mówi coś o ludziach).

Jak pisać o książce autorstwa kogoś, kto już nie żyje i podczas pisania właśnie tej książki wiedział, że umrze? Jak nie zahaczyć o banał, pompatyczność, ckliwość czy bolesną bezpośredniość pisząc o lekturze takiej książki? Podczas czytania nagle przestajesz też myśleć o późniejszym o niej pisaniu, bo i sama autorka oderwała się od wszystkich oczekiwań, zbędnych pytań, przejmowania się opinią i komfortem innych. Jak stworzyć do tego język? Tylko to wydaje się na miejscu. Bo właśnie to uczyniła Aneta Żukowska. Skonstruowała swój własny język opowieści, by stworzyc ten swoisty traktat o odchodzeniu. Możliwie pogłaskać w nas obawę przed odchodzeniem po usłyszeniu tej najgorszej z wieści.

Tej książce należy się więcej niż jej zacytowanie w mediach społecznościowych. Niż wstawienie zdjęcia przykuwającego uwagę algorytmów bezlitosnych instagramów i facebooków, które ograniczają trudnym treściom dotarcie do szerszego grona odbiorców. Postoję tutaj zatem trochę i słowami potupię nogą, byśmy częściej za takie książki chwytali i takowych lektur nie unikali ze względu na strach przed ciężarem przekazu i wiadomego końca autora.

Słowa chybiają, stają się nieporadne, niewystarczające, pokraczne, gdy chwyta się za takie treści. Treści tak gargantuicznie zajmujące wnętrze i całe nasze przeżywanie. Napisać: płakałam podczas lektury. To już jakaś forma recenzji. Czy łzy można wartościować i określać je jako większe od innych? Zmieniają skład, gęstość, kolor? Nie, są uniwersalne. Ja jednak oprócz tych łez, chcę przyznać się do tego, że Aneta Żukowska mnie również uspokoiła. Stworzyła coś tak na wskroś osobistego i autentycznego, że czuję potrzebę podziękowania jej. Dlaczego? Co takiego robi autorka? Jak to robi? Że wnosi się coś zupełnie innego w dyskurs pisania o tym, jak walczy się z rakiem. Od razu mam ochotę siebie zrugać, ponieważ właśnie teraz sama uległam ujmowaniu choroby jako metafory, czego autorka stara się wystrzegać, cytując Susan Sontag. Użyłam słowa „walczy”, a chyba powinnam napisać o tym, jak autorka „przeżywa” raka. Nie jako osoba, która przetrwała kataklizm, ale osoba, która z choroby czyni najwyższą formę przeżywania życia z całą jego intensywnością i wielobarwnością smaków.

Chcę się wyemancypować, nie zaliczyć się do żadnej z grup, nie dać się nazywać innym, kontrolować przekaz na swój temat, chorować na własnych warunkach – a cały ten wysiłek ma cel praktyczny. To ma mi pomóc znieść tę sytuację. Może więc wystarczy chorobę wziąć za chorobę? Nie więcej, nie mniej. Bez cudzysłowu. 

Aneta Żukowska zaczyna od tego, jak miała już dość pytań o swoje krótkie włosy. „Sami załóżcie czapki”. W tym prostym zdaniu zdaje się zawierać wszystko, co chce przekazać autorka. Chce chorować na własnych warunkach, ale i móc o tym opowiedzieć i skoro rak bywa niekiedy „megafonem”, dzięki któremu możemy stać się słyszalni, to Aneta wykorzystuje to w możliwie najlepszej i najbardziej docierającej do czytelnika formie. Nie owija w bawełnę, jednocześnie odzierając własny strach ze strachu, dzięki czemu i człowiek spokojniej opada podczas lektury. Jeden z przyjaciół pisze do Anety o jej chorobie jednak dość metaforycznie. Trudno odebrać mu trafności spostrzeżeń: Twoja choroba jest niczym podróż na inną planetę. Gdy się o niej dowiedziałem, było to, jak usłyszeć, że lecisz w kosmos, na Marsa czy do innego wymiaru. Sytuacja tak inna od oczekiwanego przebiegu wydarzeń, że aż chce się Ciebie z ciekawości dopytywać, jak tam jest, co słychać, jakie wrażenia i czy mają wi-fi. Aneta w swoim kosmicznym pojeździe robi miejsce i zabiera nas w swoją krainę. Pyta siebie po co to robi. Dlaczego się obnaża, uzewnętrznia, czy tworzy coś na kształt rakowego lansu? Czy też zawsze chciała dzielić się swoimi obserwacjami i przemyśleniami, ale za zasłoną literatury, jak sama to ujmuje? „Mam czelność uznać, że to ważne. Dla mnie.” Ostatecznie uznaje, że robi to dla siebie. By „ukorzenić ją w swoim życiu, otoczeniu i głowie”. By samotność w chorobie była nieco mniejsza. Porusza niebywale istotne struny w mówieniu, rozważaniu i dywagowaniu o raku. O samym umieraniu. Stwierdza wprost: „Nie umiemy mówić o chorowaniu, o śmierci, o bólu, nie wiemy, co robić, gdy ktoś płacze”. Aneta Żukowska możliwie sama nie przewidywała, że uważnego czytelnika przybliży chociaż odrobinę do opanowania umiejętności mówienia o tych wszystkich „czarnych punktach razem wziętych.

Autorka nie umyka jednak od chwil trudnych. Przytacza moment diagnozy, jak wyraźnie rysuje się w człowieku ta chwila, jak tatuaż na skórze. Jaka była wtedy pogoda, co miało się na sobie, jak smakował papieros. Nie unika opisywania bolesnych wkłuć, szukania wypalonych żył, mdłości po chemii. Opisywania szpitala jako wyspy, osobnego bytu. Piszę o tej zatrważającej świadomości, która nagle uderza chorego, świadomości posiadania ciała, które nagle staje się mięchem. O nabieraniu czułości do najmniejszego naczynia krwionośnego, które chciałoby się pogłaskać i utulić. Bo tak, to prawda, w chorobie ciało zostaje uprzedmiotowione. I od tego raczej nie da się uciec. Od niekiedy nieludzkiej, otępiałej, obojętnej strony służby zdrowia. Druga część książki to rozmowa autorki z jej onkolożką i psycholożką, które zerkają na drugą stronę systemu. Dochodzi ostatecznie do tego najważniejszego wniosku. Do zaprzestania życia z ustawicznym pytaniem o sens i szukanie winowajcy własnej choroby. Pytanie o „tu i teraz” oddalają nas ostatecznie od aktywnego przeżywania życia, od zmysłowości, przyjemności. Mówienie o raku staje się nagle pretekstem do mówienia o czym się tylko chce. O przyjemności przeżywania życia przede wszystkim. To możliwie najważniejsze, ponieważ trzydzieści trzy lata to jest czas na bujność, na głód świata, na strumień życia, nie na bycie mędrcem. 

Może trzeba odrzec śmierć z całej tej pompy, z nadmiernego szacunku, spuścić z niej powietrze, rozbroić? Może wtedy uda się nam dobrać do samego umierania? Może trzeba stworzyć ścieżki edukacyjne, scenariusze rozmów i krok po kroku uczyć się, by nie uciekać już po pierwszym zdaniu. Nie sądzę, by stało się to wszystko mniej bolesne, ale może umierałoby się nam jednak odrobinę łatwiej? 

Chciałabym pisanie o tej książce ubrać w sukno osobistych przeżyć, by podkreślić wagę jej dialogu, monologu i przesłania. Przeżyć, których pewnie wielu z nas ma. Historie, które się zakończyły, odcisnęły i może ktoś pośród nich nie wyciągnął wystarczająco pomocnej ręki i do dziś się o to bije, a mógłby to zrobić, przykładowo wręczając komuś tę książkę. Chciałabym móc przyznać ile żalu wciąż tli się w środku. Ile spojrzeń wstecz. Jak radzić sobie z pytaniami: a po co mi nowe buty czy sukienka? Przyznać jak się boję, że sama kiedyś taką książkę napiszę. Będę szukać zakorzenienia samej siebie w diagnozie.

Poprzestanę jednak na powiedzeniu dwóch rzeczy.

Tak, to książka-obowiązek.

Tak, autorka zdaje się chyba mówić: żyj codziennie tak, jakbyś na raka miał umrzeć jutro.

I dodam: Nie bój się tej lektury.

Przytul.

Mięcho, Aneta Żukowska, luty 2019, Wydawnictwo Karakter