„Pomniejsze uczucia to przepuszczona przez filtr doświadczenia rasy gama emocji. Są to emocje negatywne, dysforyczne, a zatem niemedialne, ulepione z osadów i resztek codziennych doświadczeń na tle rasowym, emocje wywołane wiecznym kwestionowaniem lub ignorowaniem przez otoczenie naszej rzeczywistości. Uczucia pomniejsze wzbierają w nas na przykład wtedy, gdy uderza nas ubliżający komentarz, doskonale wiemy, że jest rasistowski, ale słyszymy: Weź, nie wymyślaj.”
„Pomniejsze uczucia” to druga książka non-fiction w Wydawnictwie Tajfuny i po raz kolejny poszerza mi horyzont wiedzy i uświadomiła ile nie wiem o tym, jak czuje się nie tylko azjoamerykańska osoba, ale myślę, że jakakolwiek osoba pochodzenia azjatyckiego w białym świecie na wszystkich kontynentach. Autorka przypadła mi do gustu ze względu na swój kąśliwy język i szczerość, chociażby w tym fragmencie o autonienawiści Azjatów: „Nie podoba ci się, jak wyglądasz i jak brzmisz. Uważasz, że azjatyckie rysy są niedorobione, jakby Bóg zaczął ci rzeźbić twarz, a w połowie dał sobie spokój. Wkurza cię, gdy na jakimś wydarzeniu jest za dużo Azjatów. Kto tu ich wszystkich wpuścił? – zżymasz się w myślach. Zamiast poczucia solidarności ogarnia cię wrażenie, że w otoczeniu innych Azjatów jesteś gorsza, mniejsza.”
W swoim zbiorze esejów Hong skupia się nie tylko na doświadczeniu odosobnienia Azjoamerykanów, ale na dyskryminacji wszelkich mniejszości. Jednak to ta szczerość i wycinki z historii rażącej dyskryminacji Azjoamerykanów w Stanach Zjednoczonych to tematy, które zostaną we mnie na dłużej. Cathy Park Hong nie zapomina też o imperializmu, kolonializmie czy rolach płciowych w swoich rozważaniach. To, co jedynie może odstręczać, to skupianie się na wybranych historiach ludzi ze świata sztuki, których wybiera sama autorka i poświęca im dość miejsca. Ma jednak do tego pełne prawo, bo „Pomniejsze uczucia” to eseje dotkliwie osobiste, gdzie ostre spojrzenie autorki potrafi na zawsze odmienić oglądanie filmów Wes’a Anderson’a czy innych dziedzin sztuki zdominowanych wyłącznie przez białe doświadczenie.
Ja z tej książki wynoszę wstrząsające fakty, o których nie wiedziałam (np. największy zbiorowy lincz w historii USA dotknął nie Afroamerykanów, ale Azjoamerykanów), przemyślenia ostre jak brzytwa i bezpardonową szczerość autorki, która wytyka palcami sfery do tej pory pomijane.
„Pomniejsze uczucia”, Cathy Park Hong, tłumaczenie Aga Zano, wydanie czerwiec 2024, Wydawnictwo Tajfuny, pierwsze wydanie 2020
Książkę kupiłam w księgarni kameralnej „Dosłowna” w Lublinie.
Tytuł „W samo serce” przywołał mnie podczas pobytu w Krakowie w restauracji Austeria i siedzibie wydawnictwa. Przechadzałam się pomiędzy tymi pięknymi stosami piętrzącymi się na korytarzach, by ściągnąć ten tytuł z regału. Zaczęłam czytać pierwszą stronę, na której pierwszy bohater pisze z perspektywy ocalonego mieszkającego wówczas już w USA i oglądającego przez druty mecz tenisa i podczas obserwacji przypomina sobie druty w obozie koncentracyjnym…
Ten wymowny początek sprawił, że znów pochłonęły mnie kolejne świadectwa ocalałych z Zagłady w tym niewielkim zbiorze, który zostaje na długo w pamięci. Zbliża się 80. rocznica wyzwolenia obozu w Auschwitz, a Heubner jest wiceprezydentem Międzynarodowego Komitetu Oświęcimskiego, więc jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu jeśli chodzi o zebranie świadectw historii.
„W samo serce” to niewielki, ale treściwy zbiór kilku opowieści, w której usłyszymy wielogłos wspomnień, ale też prób ich wyparcia, które przetrwały pobyt w oświęcimskim piekle nazizmu. To nie jest książka, która krzyczy krzywdą, to wręcz cichy szept, próba skrycia siebie w walce o normalne życie.
„Nikomu z nas nie żałowano atramentu wtedy, gdy opatrywano nas numerami” – często będzie tu mowa o wytatuowanych na zawsze numerach i chwilach, gdy ktoś z boku przypadkiem je odkrywa albo ocalały stopniowo dzieli się historią, a nam pozostaje cierpliwie słuchać, czytać. „W samo serce” opowiedziane jest słowami, które nie proszą się o uwagę, są wycofane, skryte i wymagają cierpliwości słuchacza, które zechce je ze świadka wydobyć. Co nie znaczy, że te szepty ocalałych nie zacisną nam gardła i nie poruszą do głębi. Czytajmy świadków historii, chociaż tyle możemy.
„W samo serce”, Christoph Heubner, tłumaczenie Rafał Wędrychowski, wydanie 2023, wydawnictwo Austeria
Książkę otrzymałam w prezencie od Wydawnictwa Austeria.
„(…)trzy, cztery czy nawet pięć dni z wiejącym fenem, tropikalnym powietrzem i palącym alpejskim słońcem, a przedwczesnymi porodami, udarami i krwawieniem do mózgu, paroma przypadkami bestialskiej przemocy i szeregiem poważnych wypadków drogowych czy zabójstwem pomocy domowej poprzedzonym gwał&^%em.„
Ta książka jest szalona niczym konsekwencje wiejącego fenu, który w fabule „Chwil wolności” popycha ludzi ku bestialskim czynom. Wiatr wywiewa z nich wszelką moralność, czyniąc z nich ludzkie bestie. Słuchając porady wydawcy zaczęłam czytać ją od posłowia znajdującego się na końcu książki. Pomogło to poznać zaledwie zarys biografii autora, ale to w zupełności wystarczyło, bym przekonała się, że czeka mnie niepokojąca lektura będąca owocem wyobraźni i autobiograficznych splotów życia pisarza. Cierpiał na poważną chorobę alkoholową, która dosłownie wyżerała mu pamięć. Zdarzyło się raz, że nie wiedział, gdzie zostawił maszynopis jednej z powieści. Skazany że obsceniczność, walczący z depresją zakończył swoje życie śmiercią samobójczą.
Pamięć narratora jest podarta jak sieć rybacka. Jest pogrążony w morzu zapomnienia i mroku, miewa luki nie tylko w pamięci, ale i rozsądku, co paradoksalnie umożliwia mu snucie bestialskich opowieści. Jak te opisujące zdjęcia, które posiada sędzia i przegląda podczas rozprawy zamiast wsłuchiwać się w proces sądowy. Jest to jeden z najbardziej niepokojących i obrzydliwych opisów ludzkich żądz przemieszanych z przemocą, jakie czytałam w literaturze. Ta „obolała pamięć, zdewastowane wspomnienia” zręcznie przemycają autobiograficzne skrawki życia samego autora. To studium dzikości, która mieszkała w jego wyobraźni i rozumie. Pomimo całej obślizgłej fabuły niedającej o sobie zapomnieć, człowiek nie może się oderwać od tych bezkompromisowych obrazów najgorszego, co drzemie w ludziach.
To książka dekadencka, która świetnie wpisuje się w serię Cymelia. Kolejne tomy przed czytelnikami w tym roku, a ja nie mogę się ich doczekać. Nie pomińcie tej pozycji w serii, bo zdecydowanie za mało o niej w sieci!
„Chwila wolności. Manuskrypt z Heiligenbergu”, Jens Bjorneboe, tłumaczenie Karolina Drozdowska, wydanie listopad 2024, Wydawnictwo Artrage, seria Cymelia
Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.
Będę szczera, „Wegetarianka” w ogóle nie wpadłaby do moich planów czytelniczych, gdyby nie Nagroda Nobla dla autorki. Pstrokatość szaty graficznej to coś, co rzadko mnie przyciąga, dlatego nie planowałam lektury. Zatem jak wypadło moje pierwsze spotkanie z najświeższą noblistką?
Gdy książka nie porywa warstwą językową, to robię się wymagająca względem fabuły. Liczę wtedy na jej płynność, element zaskoczenia, wyraźnie rozrysowane postacie, zapadające w pamięć przemyślenia. Jak to wszystko prezentuje się w „Wegetariance”?
Powieść rozpoczyna się od narracji męża tytułowej bohaterki, która przyznaję, że przykuła moją uwagę. Jego nieznośny opis, pełen szowinistycznych uwag, jego nieznośność, uczyniła go wyrazistym bohaterem, który zapadł mi w pamięć. Opis stopniowego odchodzenia od jedzenia mięsa jego żony, widziany jego oczami, budził niepokój i przykuwał uwagę. Kulminacyjna scena pierwszej części powieść podczas rodzinnego obiadu interwencyjnego, który ma przekonać narratorkę, by znów zaczęła jeść mięso, zapowiadała się obiecująco, dlatego z ciekawością czekałam na ciąg dalszy.
I w tym momencie zainteresowanie niestety zaczęło spadać. Kolejna część opowiedziana z perspektywy szwagra narratorki, a potem jej siostry zaczęły rozmywać się w nonsensach i braku głębszej logiki. Nie przeszkadzają mi odważne pomysły na poprowadzenie fabuły, niestraszne mi wulgaryzmy czy odważne sceny, ale nie znalazłam tutaj nic takiego. „Wegetarianka” przeleciała przez moje czytelnicza palce i nie pozostawiło we mnie nic wzbogacającego, żadnej fabuły do zapamiętania ani puenty do noszenia w sobie.
„Wegetarianka”, Han Kang, tłumaczenie Justyna Najbardziej-Miller i Choi Jeong In, wydanie luty 2021, Wydawnictwo W.A.B
Książkę przeczytałam jako pożyczoną od znajomej.
Miałam spore nadzieje co do „Mondegreen” ze względu na tematykę powieści. Temat przymusowych ucieczek z Doniecka czy Donbasu ze względu na rosyjski atak na Ukrainę to coś, co poruszyło mnie do głębi zwłaszcza w reportażu „Apartament w hotelu Wojna” Tomasa Forro. „Mondegreen” skupia się na fikcyjnym bohaterze, Gaba z zawodu filolog i filozof, jest zmuszony do ucieczki do Kijowa i kompletnej zmiany swojego życia, zawodu i podejścia współobywateli do jego osoby. Przede wszystkim jednak autor skupia się na zmianie tożsamościowej i zmianie języka z rosyjskiego na ukraiński.
Tytuł odnosi się do błędnie usłyszanych słów, które potrafią z tego powodu nabrać nowych znaczeń. Nadaje to wyzywającej symboliki tej niełatwej przemiany i adaptacji, której musi się poddać główny bohater. Rafiejenko nie jest łatwy w przyswojeniu. Odnosi się w swojej powieść do wielu ukraińskiej poezji, muzyki i folkloru. Ta wielość kulturowych odniesień może być zachęta, ale też wyzwaniem dla czytelnika.
Ja przyznaję się bez bicia, że „Mondegreen” mnie pokonała. Pogubiłam się w interteksutalności ze względu na zbyt słabą wiedzę. Co nie zmienia faktu, że książka z pewnością skłania do refleksji nad przynależnością, zmianą tożsamości i językiem, który potrafi być źródłem chaosu. Może Wy jako czytelnicy moglibyście polecić mi lekturę, która pomogłaby mnie i innym w łatwiejszym odczytaniu przekazu „Mondegreen”.
„Mondegreen”, Wołodymyr Rafiejenko, tłumaczenie Marcin Gaczkowski, wydanie grudzień 2024, Wydawnictwo KEW
Książkę otrzymałam jako prezent od Wydawnictwa.
To świat, w którym istnieją mężonowie karmiący piersią, ale którym między nogami zwisa silikonowe przyrodzenie. To świat, w którym skazuje się ludzi „za roz-myślność”, gdy nie chcą się podporządkować. Świat, który pozbył się mężczyzn, gdyż to oni rządzili światem siejąc zamęt i konflikty oraz przemoc. Dlaczego nie powstały nigdy żeńskie formy od słowa „ped^^fil”? Pyta prowokująco autorka.
Główna bohaterka pierwszej części to Medea, zaklinaczka i hodowczyni węży, miejscowa wiedźma żyjąca w klasztorze na uboczu społeczeństwa, kryjącą niejedną tajemnicę. Wicca to kapłanka, Eva jest lekarką pracującą w Centrum, gdzie trzymani są mężczyźni, a Cicha postanowiła zamilknąć na zawsze. Wszystkie skrywają tajemnice i są soczewkami, które skupiają obraz świata wyobraźni Uthaug.
Ktoś powie, że ta powieść wywraca świat do góry nogami, a ktoś, że może go właśnie ustawia we właściwym miejscu. Jest tu też bardzo ciekawie przepisana historia, zwłaszcza chrześcijaństwa.
To powieść z kategorii tych, które wyrywały mnie z fotela. Losy 4 narratorek kończą się w newralgicznym momencie, co dowodzi jak przemyślaną fabułę stworzyła autorka, by została ona w nas na długo po odłożeniu. „11%” nie jest jednak pierwszą powieścią, która burzy świat męskiej dominacji i oddaje świat kobietom. „Krótka historia ruchu” to czeska powieść Petry Hulovej z 2021 roku Wydawnictwa Afera, które równie mocno wzburzała czytelników i przyprawiła feminizmowi „wściekłą mordę”, wsadziła ją w dresy, zmyła makijaż i zapuściła włosy w miejscach, które zwyczajowo golimy. Jednak autorka zdecydowała się wyciągnąć wszystkie działa, wypuścić cały jad, żółć i nie pozostawiać jeńców. Przeciąga nas po swojej antyutopii i momentami może wręcz denerwować. „11%” jest łagodniejsza w odbiorze, pokazuje świat bardziej empatycznie oddając głos 4 ciekawym kobiecym głosom, które prowadzą nas po fabule.
11% to intrygująca odpowiedź na i odwrotność „Opowieści podręcznej”. Coś, co może rozsierdzić męskich czytelników, by mogli poczuć jak to jest żyć w świecie, w którym mężczyźni odczytali Biblię po swojemu i ułożyli według niej świat, by więzić jedną płeć celem wyłącznie jej rozpłodu.
„11%”, Maren Uthaug, tłumaczenie Joanna Cymbrykiewicz, wydanie grudzień 2024, wydawnictwo Artrage
Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.
„Diego stał się szeptami w minucie ciszy, którą uczcili go w jego klasie.”
Czasami myślę, że najlepsza literatura powstaje z krzywdy. – to zdanie, które rezonowało we mnie, gdy pochłonęła mnie proza meksykańskiej pisarki w jej powieści „Prochy w ustach”. Już sam tytuł skłania nas ku refleksjom, czy mamy odczytywać go metaforycznie czy dosłownie? Rezultat tych rozważań to coś, co zostanie we mnie na zawsze.
„Co chciałeś nam powiedzieć, Diego, czego ja nie słuchałam?” – pyta siostra zmarłego brata.
Wydaje się, że całą tę książkę narratorka snuje swój wewnętrzny monolog, by odpowiedzieć sobie samej na te nieznośne pytania kotłujące się w niej, a na które brat już nigdy jej nie odpowie. Autorka w rozbrajająco szczery sposób, bez zbędnych ozdobników, językiem wartkim, zwartym i boleśnie szczerym opowiada o relacji ze swoim zmarłym bratem, który odebrał sobie życie. Opowiada też o trudnym życiu na emigracji, o niewidzialności jednostki, która walczy o lepszy byt w Europie. O tym, jak pomimo ciężkiej pracy imigrant i tak usłyszy obelgi ze strony nietolerancyjnych osób. W tej powieści matka opuszcza dzieci, zostawiając je z dziadkami w Meksyku, by wyjechać za pracą do Madrytu. Po czasie dołączają do niej, ale to nie scala rodziny. Na zawsze pozostaną dziećmi opuszczonymi przez matkę, którym wyrwano Meksyk z serca i pokazano, że nigdzie nie jest bezpiecznie.
Czy to jest książka tak ciężka, że aż nie do uniesienia? Wiem, że często polecam Wam trudne lektury, ale „Prochy w ustach” są nie tylko o samobójczej śmierci i bezradności jaka dopada bliskich po takiej tragedii. Jest też o bezwarunkowej miłości siostry do brata. Język tej powieści czyni ją niepowtarzalną. Bywa wulgarny, jest wściekły i rozżalony, ale w jakiś sposób pozostaje dla mnie ciepły, bo ogrzewa się w siostrzanej żałobie i miłości.
Chyba nigdy nie czytałam książki o syndromie Ulissesa, która by zrobiła to w tak poruszający i bolesny sposób. Jest to syndrom dotykający imigrantów, objawiający się nieustannym stresem wynikającym ze smutku opuszczenia rodzinnego kraju oraz trudnej adaptacji do nowego miejsca. Najlepiej nazywa to zjawisko sama Navarro: „jesteśmy amputantami, amputowano nam Meksyk, beztroskę i duszę przywiązaną do kraju, w którym człowiek się rodzi.”
To nie jest książka niosąca pocieszenie. Na swoich 192 stronach rozrywa na kawałki i nie liże ran, a mimo to pozostaje jednym z najpiękniejszych literackich doświadczeń początków tego roku. Tytułowe prochy osiadają na czytelnikach i nie dają się strzepnąć. Jak dobrze, że wydawnictwo w 2026 roku wyda kolejną dawkę talentu Brendy Navarro!
„Prochy w ustach”, Brenda Navarro, tłumaczenie Agata Drozdowska, wydanie styczeń 2025, wydawnictwo Artrage,
Książkę przeczytałam w ramach współpracy barterowej.
Ananda Devi po raz kolejny przybywa do nas z ciężkostrawną prozą. Opisem żywotów ludzi wykluczonych uderza nas pięścią w brzuch i upewnia się, by nie było nam komfortowo w zachodnim świecie spokoju i dobrobytu. „Widzę wszystkie te „ja” rozsiane w czasie i wszystkie stają mi przed oczami: urodzona, zgwałcona, wydana za mąż, zasłonięta, kochana, uwięziona.” – wszystkie te przymiotniki trafnie oddają opis losów bohaterek, z którymi będzie nam dane się zmierzyć w kolejnej odsłonie prozy Devi.
Na tę książkę składają się trzy utwory, które w połączono w zrozumiały tematycznie sposób. Są to „Pagli – Szalona”, „Ja, wyklęta” oraz pierwszy męski narrator Devi: „Żywot Józefina Szalonego”. Nie ukrywam, trochę mi zajęło wgryzienie się w tę prozę, bo tym razem Devi wiele kryje za liryką, a mniej tutaj dosłowności. Książka wymagała dla mnie ciszy i skupienia oraz pełnej świadomości, że piszę się na niełatwą literacką przeprawę.
Devi nie zapomina jednak wyposażyć swoje bohaterki w feministyczną sprawczość.
Na długo utknie mi w pamięci scena, gdy świeżo upieczona żona odmawia swojemu mężowi swojego ciała i obiecuje mścić się na nim do końca jego dni. To, co jeszcze zasługuje na podziw to forma i jej zmienność.
Jedna z historia to ta o dziewczynce, która rodzi się z zajęczą wargą odcinającą ją od świata. W oczach rodziny jest ona potworem, chodzącym pechem, którego trzeba się pozbyć. Tym sposobem zamykają ją w wapienniku, z którego ratuje ją…pies, do którego powoli sama się upodabnia. Ta opowieść okazuje się intrygującą alegorią sytuacji kobiet w świecie. Z kolei Józefin to też hybryda, nie do końca człowiek, co jest kolejnym ciekawym zabiegiem metaforycznym.
„Żywoty wykluczonych” można czytać z przerwami, by dać sobie oddech pomiędzy tymi historiami. Devi zdecydowała się tutaj na sporo realizmu magicznego, który rzuca czytelnikowi wyzwanie, by doszukać się w nim wielu metafor. Trudno pomieścić w dosłowności tyle ludzkich niesprawiedliwości. Zatem forma w jakiej Devi obrazuje temat aranżowanych małżeństw, rasizmu skrywanego w opowieściach o szkodnikach, którym odejmuje się ludzkich cech, to zdecydowanie coś, co wyróżnia ten zbiór. Muszę przyznać, że to była dla mnie najtrudniejsza z książek Devi. Nie mówię tego jako zarzut, ale czujcie się zwyczajnie ostrzeżeni.
„Żywoty wykluczonych”, Ananda Devi, tłumaczenie Krzysztof Jarosz, wydanie grudzień 2024, Wydawnictwo w Podwórku, pierwsze wydanie 2000,2001,2003
Książkę otrzymałam jako prezent od wydawnictwa.
Chcesz mnie wesprzeć i pomóc się rozwijać? 🙂 Możesz to zrobić stawiając mi wirtualną kawę :