Choć anglistka to kocham się w języku polskim. To jedna z tych sfer polskości, gdzie idealnie pasuje powiedzenie „cudze chwalicie, swojego nie znacie”. Ilu jeszcze wymaga wyprowadzenia z błędu i ustawicznego osądu orzekającego, że dobry polski film i książka nie istnieją, a współcześni są słabi. Ja wtedy wysuwam działa i wymieniam seriami ostrej amunicji: A Tokarczuk, a Myśliwski, a Stasiuk, a Masłowska, a Twardoch, a Karpowicz, a Chutnik, a Drotkiewicz? Nie wspominając jakich mamy świetnych autorów reportaży! Mówi się też, że wraca moda na Lema czy Gombrowicza. Chwalimy klasyków, a umyka nam fakt, że przyszli klasycy żyją wśród nas.

Niezmiernie cieszy mnie fakt, że co roku nam ich przybywa. Mieliśmy Weronikę Murek z jej „Uprawą roślin południowych metodą Miczurina”, zrozumieliśmy co ma na myśli Natalia Fiedorczuk w „Jak pokochać centra handlowe”, a co dopiero rozpływałam się nad „Rzeczami, których nie wyrzucił” Marcin Wicha i nad córowizną Weroniki Gogoli w „Po trochu”. Zatem właściwie Wioletty Grzegorzewskiej dzięki jej książce „Guguły” przedstawiać nie trzeba. Zdobyć nominację do International Man Booker Prize to przecież nie lada wyczyn, a my, Polacy, zdążyliśmy pokochać jej prozę zanim ta nominacja stała się powszechnie znanym faktem.

Lubię wszystko, co nosi z sobą woń nostalgii poznania samego siebie. Wszelkie bildungsroman pisane w pierwszej czy trzeciej osobie płci żeńskiej czy męskiej. Lubię zmysł zwątpienia i odkrywania, który niekoniecznie jest zabarwiony tęczą, za którą wiecznie wyłania się ostatecznie słońce, oślepiając milionem pozytywnych nadziei na przyszłość. Rośniemy, pęczniejemy od drobnych pomyłek. Deszczowe dni też mogą być podłożem rozwoju. Zatem, gdy otworzyłam przed sobą „Stancje”, a tam na wstępie czekał na mnie poniższy cytat, to wiedziałam, że gdzieś już się zaczepił i zostanie:

Strugi deszczu spływają po szybach autobusu. Zmierzch się zabawia twarzami pasażerów, zmieniając je w szare, bezkształtne ameby. Kiedy kierowca gasi światło, tłum zlewa się w jedno i przypomina zdychającego walenia. Jego cielsko napiera, puchnie, parska wiechciami szczypiorku, pietruszki i kopru, które wystają z siatek. Zapach stęchłych kufajek, wełnianych swetrów i lotionów, którymi kobiety spryskują sobie włosy, przyprawa mnie o mdłości.

Kto z nas, w którymś momencie nie czuł się taką bezkształtną amebą. W anonimowym tłumie, który zionie zapachami, ale brakuje mu czucia. Świat przedstawiony w prozie Wioletty Grzegorzewskiej jest namacalny, można go powąchać, dotknąć faktury i albo odwrócisz się z obrzydzeniem albo przytakniesz w przypływie zrozumienia. Ja też byłam tą studentką, w bezkształcie tłumu pędzącego ku swoim sprawom, pracom, szkołom.

Oczywiście, że rozumiem i czuję. To wszystko. Zdychającego walenia. Od razu przed oczami staje mi dziewczyna, która pewnego zimowego dnia w przepełnionym jak zwykle o szóstej rano pociągu, zemdlała tuż u moich stóp. Tego dnia waleń ją przygniótł, a mnie opłynęła fala współczucia zmieszana z pełną wyrozumiałością. To mogłam być ja, ale miałam to szczęście, że tego dusznego dnia znalazłam miejsce siedzące w drodze do Poznania lat studenckich.

Już jesteście? Wsiedliśmy razem z Wiolettą w podróż po jej „Stancji”? To nie jest trudne, prawda? Wystarczy odrobina empatii. My, na szczęście, mamy trafną, ciętą i dobitną formę narracji charakterystyczną dla autorki, by chociaż nam podróż minęła lżej.

Lepiej niż przeboje emtiwi znam dzieła zebrane Szekspira, polską i francuską, a przede wszystkim rosyjską klasykę, którą po upadku Peerelu ojciec przynosił do domu na kilogramy z działu makulatury myszkowskiej papierni, gdzie pracował. O seksie, jak na nastolatkę wychowaną na wsi, teoretycznie wiem sporo, to znaczy mniej więcej tyle, ile wyczytałam w „Sztuce kochania” Wisłockiej, „Zwrotniku raka” Henry’ego Millera i „Pamiętniku Fanny Hill” plus wiedza czerpana z opowieści wujów przy stole, przy paru głębszych.

„Studentka” – tak zwraca się do niej Waldek, stróż w hotelu Wega – zna siebie dość dobrze, ale przed nią jeszcze wiele zaskakujących zwrotów akcji w narracji życia, które ją za chwilę zacznie przygniatać, wysysać siły witalne i kalorie. Nie dostając miejsca w akademiku, ponieważ mieszka za blisko Częstochowy, „studentka” rozpocznie tułaczkę po szemranych zakamarkach, pierwszych naiwnościach, nauczkach i bólach. Będziemy z nią czekać na grzałkę, by wypić „malinową herbatę granulową przypominającą trutkę na szczury”, zamiast treściwych pokarmów będziemy zastanawiać się czy dziś wypić zupkę chińską krabową czy złoty kurczak. Usłyszymy stukanie ciężkich chodaków i poczujemy smród Domestosa na dłoniach, gdy „studentka” wyląduje u sióstr bezhabitowych. Jednocześnie wpakuje się w dziwnie zależną relację z matką przełożoną, mającą problemy z pamięcią i biorącą ją za swoją córkę zmarłą podczas wojny.

Poczekalnię dworcową od pasażu oddziela przeszklona ściana. Figlują w niej światełka automatów do gier. Chłopcy ubrani w dresy odpalają żetonami Punishera. Na ekranach brykają postacie Terminatora, zwisającego na lianie Jungle Kinga i rozpalonego do czerwoności Tekkena.

Ja wiem co w jej prozie podoba mi się najbardziej. Ma piekielnie mocne wstępy i wartościowe zakończenia każdej myśli. Świat przedstawiony mieni się kalejdoskopem wrażeń oddanych w niebanalnych wiązankach słów. Mnie splata swoimi zaklęciami słownymi.

Wyrobić sobie styl w dobie mnóstwa książek nie jest łatwo. Grzegorzewska wychodzi z tego obronną ręką. Z bezkształtnej ameby swoich lat studenckich, staje się wyrazistym kształtem we współczesnej prozie polskiej, a nam jest dane być świadkami tego rozwoju. Autorka wyrywa się krzykiem z „poczwarki związanej oplotem”. Świadoma, że „szła z walizką, pozwalając po drodze, by inni wybierali role dla niej”. Może znajdą się tacy, którzy tak bardzo zakochali się w „Gugułach”, że tułaczka po „Stancjach” nie porwie ich z takim samym rozmachem. Ja jednak siadam obok „Stancji” i poklepuję książkę ze zrozumieniem wymieszanym z podziwem dla plecionek słów witych przez autorkę.

Skosztujcie!

Wioletta Grzegorzewska, Stancje, sierpień 2017, Wydawnictwo W.A.B.