Gdybym miała wskazać książkę, którą jest jedną z najlepszych jakie nadrobiłam w ostatnich latach, byłby to Dan Lungu i jego „O dziewczynce, która bawiła się w boga” w Wydawnictwo Amaltea. Gdybym miała wskazać książkę, która najbardziej zapadła mi w pamięć pod kątem socjologiczno-psychologicznym, podałabym Wam również Dana Lungu. A jeśli Wasza mama chętnie przyjmie na nadchodzący Dzień Matki kwiatka w postaci książki, to też poleciłabym Wam tę pozycję jako absolutnie nieoczywisty wybór na prezent, ponieważ znajdziecie tutaj też jedną z najgłębszych relacji dziecka z matką, jaką spotkałam w literaturze. Napiszę Wam też teraz, dlaczego tę książkę wybrałam jako kolejną do cyklu Tydzień Nierówności, w którym piszę o książkach demaskujących wszelkie niesprawiedliwości i rodzaje dyskryminacji. Zatem po reportażu o karze śmierci, przyszedł czas na powieść społecznie zaangażowaną.

Witajcie w Rumunii. Rumunii, w której dzieci biegające po podwórkach dzielą siebie na „Hiszpanów” lub „Włochów” w zależności od tego, gdzie wyemigrowali ich rodzice w poszukiwaniu lepszego bytu dla swojej rodziny. Różowa okładka, kojący kwiat, intrygujący tytuł mogą sugerować gładkie treści. Mylna konkluzja, bo wybijająca się swoją psychologiczną wnikliwością narracja tytułowej małej bohaterki sprawi, że szybko zapomnicie o tym różu i zorientujecie się, że oto czytacie coś burego, brudnego, śliskiego w swych treściach, coś, co oblepi Was swoim ciężarem tematycznym.

Radusia zdała sobie sprawę z jednej niesamowitej rzeczy i dłuższy czas myślała tylko o tym. Tak, uświadomiła sobie, że kiedy wychodzi z jakiegoś miejsca, ono nie znika, tylko dalej istnieje, tak jak istnieją ludzie, którzy rozmawiają ze sobą. Nie wiadomo, co robią, ale z pewnością czymś się zajmują. W sumie, to nigdy nie myślała na poważnie o tym, że kiedy wychodzi z pokoju, rzeczy znikają, jakby ich nigdy tam nie było, i pojawiają się znów, kiedy wraca, każda na swoim miejscu. Nie zajmowało jej też to, co porabiają Babunia, Dziadziuś, tata i mama i Malwina, kiedy ona idzie do szkoły. 

Dotkliwa szczerość i wrażliwość Radusi, młodej bohaterki tej powieści, zaskarbi czytelnika od pierwszych stron. Bardzo szybko pochłonęło mnie przekonanie, jakim niebywałym jest talent autora do wnikania głęboko w skórę, duszę i umysł tylu bohaterów. Powieść rozpoczyna się od przedstawienia nam wspomnianej Radusi i jej mamy, Letycji, zmuszonej do migracji zarobkowej, jednak książka wprowadzi też kilka wyraźnie zarysowanych i ważnych dla tematu postaci. Tymczasem Radusia wraca do domu pochwalić się dobrą oceną z kaligrafii, a w korytarzu zastają ją walizki i wiadomość o wyjeździe matki do Włoch. Jej życie z zewnątrz nagle przeniesie się do wewnątrz, od tej pory zacznie zastanawiać się i kwestionować całą rzeczywistość dookoła, wraz z ukrytymi intencjami otaczających ją dorosłych. Będzie stopniowo pojmować wszelkie otaczające ją nierówności. Bez żadnych ckliwości, lotnych zabiegów, by wzruszyć czytelnika przesadną melodramatycznością. Ostrzegam. Ta książka boli.

Mama stała się jedynie głosem, który wciąż powtarzał, że szybko wróci (…). Kto jedzie do Włoch, nigdy już nie wraca, chociaż obiecuje, że przyjedzie. Stamtąd można tylko rozmawiać przez telefon. Włosi bardziej śpiewają, niż mówią, i tak samo dzieje się z głosem mamy. Śpiewa słowa, aby nie można było poznać, jak bardzo jest smutna; żeby nie dało się poznać, że kłamie. Włochy to kraj w kształcie telefonu.

Mijając ten fragment, nawarstwiającą się rozłąkę matki i córki, pomyślałam w duchu jak dojmująco smutna jest ta książka. A ten smutek brał się z poczucia, że każda z opisanych sytuacji daleka jest od fikcji literackiej, fabularnie przybliża prawdę i realia nie tylko rumuńskiego obywatela, ale każdego emigranta zarobkowego i rozłączonego z nim, z nią dziecka. Trudno nie uwierzyć przedstawianym tutaj obrazom, zwłaszcza z perspektywy dorosłych, ze względu na socjologiczne wykształcenie autora, które odegrało tutaj istotną rolę.

Narracja Radusi to dziennik zanikającej pamięci o matce. Znika szelest sukienek, zapach perfum i lakieru do paznokci, a ostatecznie też rysy twarzy. Mama zostaje zdegradowana w pamięci małej dziewczynki jedynie do głosu dostępnego w słuchawce telefonu. To, co w książce jest najbardziej urzekające to formy radzenia sobie z nieobecnością matki, których ima się tytułowa dziewczynka. Walczy w wyobraźni wymyślając coraz to ciekawsze zabawy. To nie te grupowe na podwórku z innymi dziećmi, ale te skrywane w umyśle dziecka. Radusia staje się sama dla siebie najlepszym schronem, a najlepszą zabawą okazuje się tytułowa zabawa w Boga (której zasad oczywiście tutaj nie zdradzę! Musicie sami zajrzeć do środka:).

Co boleśniejsze, Radusię opuszcza nie tylko matka, ale też ojciec z siostrą, którzy wyprowadzają się do starego mieszkania, a najmłodszą członkinię rodziny zostawiają u dziadków. Babunia i Dziadziuś, nazywani tak pieszczotliwie przez wnuczkę, dzielą się opieką i troskami. Do tego skromnego duetu dołącza również wujek Miron, którego żona również wyemigrowała w poszukiwaniu lepszego bytu. To, co czyni tę powieść tak wartościową i angażującą jest podwójna narracja w formie przeplatania relacji córki i matki. W opowieści matki jednak usłyszymy też głos jej koleżanki – Laury, która będzie pomagała odnaleźć się Letycji we włoskim świecie i sama przedstawi nam realia rumuńskich emigrantów. Letycja oraz Laura będą nie tylko opowiadać o szalonych warunkach pracy, czucia się służącymi we współczesnym świecie, który nierówno rozdaje dobra, ale też przedstawią walkę o godność każdego emigranta zarobkowego.

Trzymała pieniądze, ryczała jak bóbr, wielkie jak groch łzy spływały jej po policzkach, a usta bezwiednie wygięły się w grymas. Długo analizowała potem tę nieoczekiwaną reakcję i w końcu uznała, że było to nerwowe wyładowanie po miesiącu napięcia, ale złożyły się na nie pewne sprawy głęboko skrywane w duszy, które ciężko było rozszyfrować do końca. Płakała też nad sobą i nad latami, kiedy tyrała w Rumunii za grosze. Ta koperta uświadomiła jej w jednej chwili, że prowadziła życie niewolnika, larwy, wołu w jarzmie. Płakała nad zapomnianą radością, nad straconym życiem, nad brakiem perspektyw zduszonych przez biedę.

W tej książce, w której jest tak wiele poświadczeń nierówności na świecie, boli jednak nie tylko perspektywa opuszczonej Radusi czy matki walczącej o lepszy byt dla rodziny, która i tak ją wykorzystuje. Czytelnika dotyka też odpowiedzialność wychowania zrzucona na leciwych dziadków próbujących odnaleźć się w ponownym, późnym rodzicielstwie, a dodatkowo autor nie opuszcza właśnie też sytuacji emerytów w swojej narracji. Cierpimy również z wujkiem Mironem, który zwierza się Radusi, że wolałby urodzić się konikiem morskim, ponieważ jest to jedyny samiec w przyrodzie potrafiący płodzić i rodzić potomstwo, dzięki czemu mógłby być jednocześnie matką i ojcem dla swojej córki Felicji.

Autor zręcznie przemyca realia życia na emigracji nie tylko w bezpośrednich monologach, ale wplata je również w rozmowy między bohaterami, w formach zabaw, jakim dzieci się oddają, w wiadomościach telewizyjnych, zasłyszanych w tle tych zabaw, kiedy to słyszymy o kolejnej zmasakrowanej Rumunce wyłowionej z włoskiej rzeki. Usłyszymy też zawoalowaną krytykę dzisiejszego włoskiego społeczeństwa czy skutki obalenia reżimu rumuńskiego dyktatora. Przemycane lekcje historii Rumunii to również silny i ważny aspekt tej powieści.

Dotarło do mnie jednak to, co najważniejsze – dzieci płaczą międzynarodowymi łzami. Nic nie jest podane na tacy, a jednak pozostaje boleśnie widoczne. Cel książki wydaje się jasny i widoczny od samego początku, co nie oznacza, że książka jest nużąca albo że nie czeka nas zaskoczenie mnóstwem różnych perspektyw nieograniczonych tylko do relacji matka-córka. Aura książka snuje się w ustawicznym niepokoju. Aura, którą tworzy dziecko wymyślające zabawy w nadziei, że wybawi ją to od ziejącej pustki po nieobecnych rodzicach. Za mało jest w literaturze tak wnikliwych i wrażliwych dziecięcych narratorów. Oscar Schell z powieści J.S. Foer „Strasznie głośno, niesamowicie blisko” to jeden z niewielu jaki przychodzi mi na myśl, a to on jako pierwszy poruszył mnie, tak bardzo jak Radusia. Majstersztykiem jest stworzyć tak plastyczne i autentyczne portrety kilku pokoleń, a przede wszystkim matki i córki. Portrety, od których nie ma ucieczki. Każda strona boli na inny sposób. Jeśli jednak ból ma moc sprawczą, to mam nadzieję, że po tej lekturze każdy poczuje chęć działania i pomagania, a nie tylko współczucia.

Wierzycie w płynność treści? Powieść „O dziewczynce, która bawiła się w boga” skończyłam czytać znacznie wcześniej, ale czekałam na odpowiedni moment, by o niej napisać. Kontekst recenzji czasem bywa ważniejszy niż pisanie na gorąco zaraz po jej lekturze. Wybitność książki nie mija z czasem, może jedynie pęcznieć od dalszych zachwytów i znaczeń. Przesłanie książki idealnie wpasowuje się właśnie teraz w cykl „Tydzień Nierówności”, czy nadchodzący Dzień Matki, ale łączy się z czymś jeszcze, co ostatnio do mnie trafiło. Treść powieści płynnie przeszła w treść filmu dokumentalnego, który obejrzałam w tym tygodniu. „Human flow” boli jak milion igieł niesprawiedliwości wbijanych w serce przerośnięte wrażliwością.

Wyzywam Was do obejrzenia chociażby zwiastuna do końca, a dla osób o silnych nerwach – całości. Film nagrywany w 23 krajach prezentuje migracje dzisiejszego świata. Północna Grecja, południowe Włochy, Kenia, Pakistan, granica meksykańsko – amerykańska, Syria, Strefa Gazy i wiele innych. 2:20h oglądania procesu, który narasta i nie będzie się zmniejszał. Reżyser Ai Weiwei zmusza nas wręcz byśmy spojrzeli w oczy uchodźcom z każdego zakątka świata. Nie odwraca kamery, sam spędza rok w najgorszych obozach dla uchodźców. Mówi obrazami, wymownymi cytatami, załamanymi monologami imigrantów. Zostawię Was tutaj z tym zwiastunem i kilkoma cytatami z filmu oraz zaleceniem lektury i książki i filmu.

„Migration is a human right”.

„Gdy Mur Berliński upadł w 1989, było zaledwie 11 krajów na świecie otoczonych murami bądź płotami na granicach. Do roku 2016, 70 krajów postawiło mury bądź ogrodziło swoje granice płotami.”

„Będzie nie lada wyzwaniem, uświadomienie sobie, że świat się kurczy, a ludzie różnych religii oraz kultur będą musieli nauczyć się żyć razem.”

Dan Lungu, O dziewczynce, która bawiła się w boga, tłumaczenie Radosława Janowska-Lascar, kwiecień 2017, Wydawnictwo Amaltea