Nie wiem wiele o dalekiej Północy. Można powiedzieć, że tyle, co nic. Jeszcze mniej podróżuję w dalekie strony. Gościem samolotu byłam raz w życiu. Najdalsze podróże odbywam za pośrednictwem książek i od talentu pisarza zależy jak głęboko wchłonę w miejsca, ludzi i ich kulturę. Czy poczuję zapachy, wzdrygnie mną zimno, przegrzeje upał, zakocham się w ludziach i ich historiach. Reporterzy to moje samoloty, pakują mi walizki i przenoszą tam, gdzie prowadzi ich proza. W tym miejscu, już teraz, dziękuję Ilonie Wiśniewskiej, że pokazała mi co, to „białe” i jak mocno można w nie wejść. Jak nigdy nie wyjść z ludzi, samotności i kompulsywnego wręcz kolonizowania siebie słowami i ludzkimi historiami. To cecha wybitnej reporterki.

Gdzieś za horyzontem książek wiedziałam, że sposób jej pisania zawładnie mną do tego stopnia, że długo nie wyjdę z jej świata. Takich autorów świadomie odkłada się na później, bo miejsce i czas mają wtedy znaczenie. Odbiór musi być krystalicznie czysty. Przyszedł zatem czas i zakupiłam wszystkie trzy. „Białe. Zimna wyspa Spitsbergen”, „Hen. Na północy Norwegii” i „Lud. Z grenlandzkiej wyspy”.

Powiedziano mi, że czytanie Ilony Wiśniewskiej to przyjemność najwyższej próby, głównie dlatego, że śledzimy jej literacki rozwój z książki na książkę. Ja powiem więcej – śledzimy jej rozwój jako człowieka. Gdy najpierw zakupiłam „Hen”, Ania droga moja, miłośniczka ogromna tejże prozy, przekonała mnie błyskawicznie, że mam najpierw pędzić po „Białe”. Powiedziała mi, że można oczywiście czytać te książki rozdzielnie i w zaburzonej chronologii, ale znając moją wrażliwość, Ania wiedziała, że nie zaczynając od „Białego” ominie mnie wszechstronne i całościowe przeżywanie czytanych reportaży. Aniu, nie myliłaś się i dziękuję Ci za Twoją upartą poradę. Ja również postaram się Wam wytłumaczyć dlaczego. Zatem jeśli czytaliście tylko jedną z trzech, zwracam się do Was z równie upartą prośbą – pozwólcie sobie na czytelniczą przyjemność z dwoma pozostałymi. A jeśli został Wam tylko „Lud”, to wręcz rozerwie Wam czytelniczo serce.

Kiedy okazuje się, że tu można żyć i przeżyć, pojawia się kolejne pytanie. Jak? Jak przeżyć zimę? Czy dużo się tu pije i czy jesteśmy smutni? A my nie jesteśmy smutni. Zimą uprawiamy seks, dlatego tyle tu przedszkoli, a melancholia dopada tylko tych samotnych, którzy nie piją. 

Słyszałam również, że po jej książkach człowiek zakochuje się w tym białym, zimnie, śniegu, mrozie. Nikt mnie nie ostrzegł, że zakocham się też w ludziach, którzy mojej pamięci również nie opuszczą, będą się za mną snuć jak grenlandzkie duchy. Oświadczam zatem wszem i wobec – dobrze jest rozsiąść z kocem i otulić zimnem z „Białego”. Zimno tutaj autentycznie nabiera przytulnego wymiaru. Oswaja się jak dzikie zwierzę, przed którym niegdyś się uciekało. A to „zwierzę” mieszka w Spitsbergen, największej wyspie norweskiego archipelagu na Arktyce i jednocześnie miejsca najbardziej wysuniętego na północ, zamieszkanego przez ludzi.

Oprócz zimna, śniegu, wybiegania na golasa na siku i wracania pod ciepłą kołdrę, doznamy też reakcji ciała i psychiki na ciemność nocy polarnej, zwanej tutaj trafnie powidokami, oraz wiecznego słońca dnia polarnego. Co z ludźmi robi widmo głodu? Jak wyglądają polowania? Jakie narodowości tutaj trafiają i jak obchodzą swoje święta? To są pytania, które zaintrygują nawet czytelnika najbardziej osiadłego w swej sypialni. To, co mnie uderzyło, to to że Ilona Wiśniewska opisuje wszystko bez jakiejkolwiek oceny i patrzenia z góry. Jest antropologicznie ciekawa i na wskroś ludzka, a to kolejne pożądane cechy u reportera.

Przewracając strony zacieśniało się na mnie wrażenie, że Wiśniewska nie rozwija się z książki na książkę. Literacki rozwój widać jak na dłoni z rozdziału na rozdział w „Białym”. Na początku uwodziły mnie pojedyncze zdania:

(…) tak jak stała, wyskoczyła za burtę. Nikt nie słyszał upadku z dziesięciu metrów, a ona nie krzyczała.

W Morzu Arktycznym umiera się po kilku minutach.

Wszystkie mają trójki z przodu i jakąś historię z tyłu. 

Potem były to już hordy dłuższych fragmentów, na których przytaczanie brak tutaj miejsca. Te „historie z tyłu” są chyba jedną z najlepszych cech pisarstwa Wiśniewskiej, która z ludzkich opowieści czyni filozofię życia. Z faktów zaczynają wypływać światła, faktury, zapachy, surowość krajobrazu, kolory i temperatura, a ludzie zapadają w tobie na wieczną pamięć. Bez najmniejszego rozczarowania, przeszłam gładko i szybko w „Hen”. W „hen”, które w języku norweskim też odnosi się do odległości, ale znaczy jednocześnie blisko i daleko.  

Finmark to znajomość zasad. Klimat jest tu surowy, zwierzyna płochliwa, a ludzie, jak już pytają, kim jesteś, to chcą wiedzieć do trzeciego pokolenia. Zagaduje się tu każdego i na każdy temat. Lato oznacza tu średnio plus dziesięć stopni i wicher. (…) W Finmarku wierzy się w morze, w pracę i siebie.

W „Hen” Ilona wybiera się do kilku północnych miejscowości. Trafia tam gdzie, depresja rozprzestrzeniała się drogą kropelkową, pomaga nam zrozumieć poczucie niższości Północnych, ale też ich silnie wypracowaną autoironię. Coraz wyraźniej nie tylko opisuje i opowiada, ale stapia się razem z zimnem i jego mieszkańcami. Jest jeszcze bardziej dociekliwa, ale nie nachalna. Nigdy się nie narzuca, ale czeka na zaproszenie. Przymierza gákti, tradycyjny saamski strój rdzennej ludności Norwegii, dopiero gdy zapyta ją o to gospodyni, a gdy ta zasypia, to wychodzi bez domknięcia drzwi, leciwego opla stacza z podjazdu bez włączania silnika. W nature jest się cicho.

W drugiej książce jest tak szczerze, że z tej szczerości człowiek czerpie ciepło z lektury mimo surowej scenerii. Jej narracja wżera się w skórę czytelnika, a kostnienie z zimna staje się nagle najczystszą formą życia i odczuwania. Puenty ludzkich historii wejdą w nas bezpowrotnie. Bror i jego ojciec Ibert oraz jego opowieści, które miesza jak cukier w kawie. Podobnie czyni Wiśniewska, miesza historie dodając im posypkę poetyckości na wierzchu. 

To w jaki sposób konstruuje historie jest niesamowicie chwytliwy. To jak budowanie napięcia tuż przed najważniejszą sceną z filmu. Tylko, że tu nie ma efektów specjalnych generowanych komputerowo ani klimatycznej muzyki. Całym napięciem są ludzie i krajobrazy północnej Norwegii. Czytając „Białe” czuje się wszystko tak bardzo, że czytelnika dopada drobny żal, że nie może tego wszystkiego zobaczyć na własne oczy, dlatego bardzo mnie ucieszyło, gdy otwierając „Hen” i „Lud” zobaczyłam fotografie autorstwa samej autorki. Okazuje się, że nie tylko pióro, ale i oko ma wprawne.

Morzu prawie udaje się przekrzyczeć głos Tove, ale nadal słychać w nim ulgę, że się nie znamy. To pozwala rozmawiać o niczym ważnym i wszystkim błahym jednocześnie. O tym, że nie wiadomo, kim się jest po śmierci męża albo kim się będzie za dziesięć lat z mężem starszym o trzydzieści lat. O tym, że w Vardø latem nosi się podwójne szorty, żeby nie przewiało, i że w Husegårdenie coś tłucze co noc. Że morze zabiera. A nieobecność zabija.

Przykładowo historię Laponii, autorka zaczyna od sceny, w której Nillas leży na śniegu z oderwaną ręką i bez oka. Od pojedynczego zdarzenia, pozornie niewielkiej postaci, potrafi przejść do serca danej kultury i jej szczegółowych cech. To bez wątpienia czyni ją empatyczną, wprawioną i wybitną reporterką. A to także powód, dla którego czyta się te reportaże bez wytchnienia i nie chce się z nich wychodzić. Ciekawiło mnie zatem bardzo jak  rozwinęła się autorka w „Ludzie” i co, a przede wszystkim kogo, nam przedstawi w Grenlandii.

Oznajmię to już na wstępie. „Lud” to zwieńczenie, „Lud. Z grenlandzkiej wyspy” to jeden z najlepszych reportaży, jakie było mi dane w życiu czytać. Qallunaat to w języku grenlandzkim „obcy”. Obcy, którzy boją się ciszy, którzy zaraz znikną, a Grenlandię traktują jak przystanek w drodze do czegoś, dlatego mieszkańcy są uprzejmi, ale nigdy się nie zaangażują. Ten lud Was w sobie rozkocha, by potem złamać serce.

A my jesteśmy z ciszy.

Dowiadujemy się już na początku. Zakochujecie się w zdaniach? Fizycznie czujecie drżenie, a bicie serca przyspiesza? Nie sądziłam, że zimno może być tak namacalne, że tak mnie Północ otuli, wręcz ściśnie tak, że już nigdy nie wypuści, a ta cisza pożre w całości i rozsiądzie się w moim przerośniętym organie empatii.

Pisanie Ilony Wiśniewskiej wydaje się też być z ciszy. Wchodzi szeptem w życia swoich bohaterów. Jeszcze głębiej niż w poprzednich książkach. Stara się wsiąknąć w ich historie, ale nie próbuje nimi kierować czy się narzucać. Pytania często przychodzą do niej w trakcie opowieści. Ona sama jest ciszą, a w trzeciej książce konstrukcja i poetyckie sploty myśli wydają się być najwyrazistszym potomkiem tej gromkiej ciszy zamieszkałej na Grenlandii.

Jesteś jedną z osób, które oni spotkają na chwilę, więc się nie angażują. Ty też się nie angażuj, bo skrzywdzisz i ich, i siebie. (…) Pamiętaj, że nie możesz zostawać z nimi sam na sam. I pisz, ale nie o naszych dzieciach. Tyle na temat BHP.

Ilona Wiśniewska w swoim trzecim reportażu odwiedza wysepkę i jej tysiąc trzysta mieszkańców. Zatrudnia się w tamtejszym domu dziecka, bo oprócz wysłuchania historii, chce się na coś przydać. Nazwa miejscowości – Uummannaq znaczy „tam, gdzie leży serce”.

Nawet sposób w jaki autorka opisuje na początku swojej książki ilość godzin i kilometrów podróży dzielące Grenlandię od reszty świata trafia prosto do wyobraźni. Dwóch czytelników zakomunikowało mi przed moją lekturą, że choć zakochani w Północy, to pisanie Wiśniewskiej wydaje im się encyklopedyczne. W sercu jej pisarstwa nie ma dla mnie nic z mechanicznego świata surowego języka. Muszę się z tym wnioskiem zatem stanowczo nie zgodzić, bo encyklopedia nie używa tak uczuciowego języka, który wpływa na zmysły i obraz malowany przed naszymi oczami podczas lektury.

Zbieram rękawem kurtki resztki naszej rozmowy i w drodze do domu wsłuchuję się raz jeszcze w śmiech kapiący z mankietów. Mieszkam w szkole muzycznej obok domu dziecka. Nocami dotykam instrumentów. Zwłaszcza kontrabasu, bo daje się objąć w pasie.

W encyklopedii nie znajdę takiego języka, a już na pewno nie pod hasłem „Grenlandia”. Chwile kiedy Wiśniewska wprowadza informacje historyczne nie rozprzestrzeniają się na dziesiątki stron. Nie dominują nad tymi ujmującymi, ludzkimi historiami. Mnie – osobie niezorientowanej a ciekawej historii i geografii wyspy – te informacje były wręcz potrzebne i dopełniały pełen krajobraz wiedzy. Całemu reportażowi nadając wiarygodności. Potwierdzając tym samym, że reporterka nie tylko przyjeżdża i podpatruje, ale zagląda wstecz dla kompletnego obrazu danego regionu, mieszkańców wraz z ich mentalnością.

Lud widziany oczami Wiśniewskiej będzie piękny, jak piękni mogą być tylko ludzie i ich historie na wyspie, której mieszkańcy są wciąż traktowani jak gorsze dzieci Danii. Którzy są dumni ze swojego pochodzenia, ale niepodległość wydaje się być wciąż ich daleką krewną. Poznamy przykładowo Sikę, dziewczynę, która regularnie wrzuca snapy, ogląda seriale na Netflixie, ubiera się w sieciówkach i choć wychowała się w stolicy i środkowej Norwegii, to do Grenlandii wróciła, żeby dorosnąć i zaznać tradycji. Poczytamy o ludziach wysiedlonych, przymusowej danizacji Grenlandii, gdzie dzieciom przyszłości tego kraju zabraniało się mówić w ich własnym języku. O niepokojącej liczbie samobójstw, zwłaszcza wśród płci męskiej, coraz młodszej, gdzie mężczyźni są jak polarne szczeniaki, które od urodzenia śpią na lodzie – jeśli przeżyją, to coś z nich będzie.

Z każdym zdaniem Karin stopniowo wydrapuję paznokciem dodatkową linię między liniami życia i rozumu.

Te zdania wyskakują znienacka jak przerywniki, które wstrzymują całą narrację. Może celowo rozsiane są tak, żeby kazać nam się zatrzymać? Może to znaki nakazu mówiące: „Szanuj te historie, zwolnij”? Zatrzymywałam się ile mogłam. Brałam głęboki oddech. Czytałam je jeszcze raz po cichu, bo bałam się je wypowiadać na głos, jakby miały wracać do mnie w snach.

Wiśniewska w swej trzeciej książce jest ujmująco osobista, co nie znaczy, że się obnaża. Ujawnia się, by dopełnić historii i pokazać psychiczny i fizyczny wpływ Grenlandii na człowieka. Poznamy też Gerta, jednego z wychowanków domu dziecka, o którym nie powiem Wam nic więcej. To on jest sercem tej historii, które mieszkało w autorce i zamieszka w Was. Przez niego wiedziałam, że lekturę „Ludu” muszę skończyć w odosobnionym miejscu, gdzie dialog prowadzi tylko wiatr, a hałas obcych mnie nie dosięgnie. Autorka przyznaje, że białe wręcz nią zawładnęło i opętało. To samo może dotknąć wrażliwego czytelnika.

Wszystkie historie, dzięki którym, a może przez które ciągle nie mogę się uporać z białym. Z ciągłą potrzebą ludzi i samotności, coraz większą jednego i drugiego. Z zimnem, które już mnie nie spina, i ciepłem, które staje się nieznośne. Ze słowami, które widzę z roku na rok w coraz intensywniejszych kolorach.

Swój zachwyt nad „Ludem” zakończę na języku. W Grenlandii język się czuje inaczej, dlatego czasami odpowiedzi udziela się po czasie, bo trzeba pomyśleć o tym, że Ilona mówi po norwesku, a trzeba jeszcze przejść na duński, ewentualnie angielski. W grenlandzkim gesty ważniejsze są od słów. Unoszenie brwi to na przykład „tak”. Często ludzie podczas pobytu Ilony wybuchali śmiechem, unosili brwi bądź chwytali ją wylewnie za dłonie, by jednocześnie traktować bezbrzeżną ciszą, od której chce się czasami „odkrzyknąć”.

Rozmawiamy mieszanką języków, mróz dodatkowo przeciąga zdania, skleja z zimna morfemy, dzięki czemu nie wytraca się ciepła na przecinki. Dużo w tej rozmowie pożytecznej ciszy.

-Czy świat jest piękniejszy w twoim języku? – wbijam się między dwa oddechy.

Język Ilony Wiśniewskiej jest jak ten grenlandzki. Też trzeba go czuć, a słowa są niczym gesty. Świat w istocie jest piękniejszy w jej języku. Daleki od tandetnej fascynacji podróżniczej jednym regionem, ale wyrazem najwyższej miłości, która przybiera wręcz formę filozofii życia.

Ilona Wiśniewska przyznaje dodatkowo w liście do siostry, że zaczęła tracić kontur. Że przejmuje stany emocjonalne ludzi, z którymi przebywa. Ja przejmuję wszystkie stany emocjonalne i czytelnicze tych reportaży i Wam zalecam to samo – dogłębne przeżywanie towarzyszące lekturze. Nie czytajcie pobieżnie, nie ślizgajcie się wyłącznie po powierzchni, czytajcie całymi sobą. Ci ludzie i ich opowieści na to zasługują. Talent pisarski Ilony Wiśniewskiej również.

 

Białe. Zimna wyspa Spitsbergen, Ilona Wiśniewska, sierpień 2014, Wydawnictwo Czarne

Hen. Na północy Norwegii, Ilona Wiśniewska, kwiecień 2016, Wydawnictwo Czarne

Lud. Z grenlandzkiej wyspy, Ilona Wiśniewska, wrzesień 2018, Wydawnictwo Czarne