Piszę tę recenzję z pewną dozą nieśmiałości. Jeśli chodzi o książki i ich recenzowanie, Najderowi brakuje w nich tego samego, co mnie. Z trudem wyszukać recenzji wymieszanej z osobistą relacją, prywatnym odniesieniem do lektury. Czyli zwyczajnie brakuje im życia, tego prawdziwego, własnego. Dlatego dziękuję, że mogę być blogerem książkowym i mogę dodać do recenzji coś od siebie, ponieważ to moja przestrzeń i moje zasady. To o czym mówi Najder staram się robić i ja. Podobnie jak autor upiera się skromnie przy tym, że nie został i nie zostanie już polskim Nabokovem, tak i ja skromnie liczę na to, że recenzując książki zawsze filtrując je przez własną wrażliwość, uda mi się czasem skłonić kogoś do czytania książek dalekich od Empiku czy zachęcić do czytania w ogóle. Nastał czas, kiedy nie ma już ucieczki i wymówek od rzeczy, od których wcześniej stroniliśmy. Społeczna izolacja zamykająca nas w domach może stać się przyczynkiem nie tylko do zabrania się za ćwiczenia fizyczne (jak to się, zaskakująco, stało w moim przypadku), do mycia okien, odmalowywania mieszkania, ale docierają do mnie też słuchy, że ludzie nieczytający chwytają za książki, a ci czytający mniej zwiększyli swój bilans czytelniczy. Czy „Moja osoba” zatem może się finalnie stać nie tylko idealnym kompanem czytelniczym na obecny czas w naszym państwie, ale też trafnym komentarzem do życia, mechanizmów i ludzi w ogóle?

„Moja osoba” trafiła przede wszystkim do tego małego człowieczka we mnie, który zakopuje się w stosie niepewności, spełniania oczekiwań i bywa przytłoczony natłokiem zbędnych informacji. Najder je wszystkie przesiewa i ustawia w szeregu, ze znaną sobą ironią, nie wyśmiewa, ale delikatnie pokazuje paluszkiem kpiny społeczne i własne bolączki. Nasycony czytelnik nie wybuchnie obraźliwym rechotem, ale uniesie kąciki ust w uśmiechu, który to wszystko, o czym pisze Najder pojmuje, przyjmuje, a przede wszystkim – czuje.

Łukasz Najder jest literaturoznawcą, redaktorem w Wydawnictwie Czarne, współpracuje z „Dwutygodnikiem”, a wielu zna go przede wszystkim z facebookowego komentowania rzeczywistości, które celnie punktuje wszelkie paradoksy. Połowa tekstów obecnych w „Mojej osobie” była już wcześniej opublikowana, siedem zostało napisanych specjalnie do tego zbioru. Nie umknęły mi jego eseje w czasopismach, cieszę się jednak, że poznaję go przede wszystkim poprzez jego „eseje i przygody”. Czyli jakoby od końca, który mam nadzieję jest dopiero głośnym początkiem do dalszej twórczości książkowej. Blisko mi do pisania Najdera, bo nie ma się on za żadnego coacha, guru czy wieszcza. Stoi w szeregu ramię w ramię z nami i nie wychyla się brakiem skromności czy inteligenckiego wywyższania.

Nie wiem, może znów drzemać we mnie jakaś stronniczość. Dzieje się tak często, gdy mogę lektury przepuścić przez własne, lub bliskie mojemu otoczeniu, doświadczenia. Z Najderem łączy nas nawet ten sam rok, który autor nazywa najgorszym rokiem w swoim życiu. 2005. On 5 lat wcześniej skończył studia, a ja kończyłam liceum. Ja nie będę się rozwodzić nad tym dlaczego to był mój najgorszy rok. Mogę Was z kolei zapewnić, że opis tegoż samego w wykonaniu Najdera znów uderzy mocno w pierś waszych wrażliwości.

Napięcie robi z człowieka obserwatora nitów w krześle, zapalonego czytelnika tablicy ogłoszeń.  

Wyznaje w pierwszym eseju o swojej trudnej relacji z ojcem. Tym samym idealnie oddaje mechanizm pracy swojego umysłu, który wciąż działa na najwyższych obrotach i analizuje otaczającą rzeczywistość. Robi to z niepodważalną erudycją, która jest idealnie uzupełniana dozą czułości. Towarzysząca ironia nie odbiera temu wszystkiemu swoistego pocieszenia. Po lekturze nie pozostajemy skuleni w dołku. Wybierając esej o właściwie nieobecności ojca daje nam jasny sygnał co będzie dla niego najważniejsze. Te małe nieobecności naszego dzieciństwa, które stają się podwaliną przyszłych niepewności i lęków, to jakby preludium do przemycania osobistych wyznań. Najder jednak nigdy nie oddaje się wyłącznie prywacie, ale drobny skrawek rozwija w zręcznie skomponowany esej mówiący o pokoleniu ojców z czasów PRL-u. Jak to te wszystkie Włodki, Gienki, Jurki i Staszki nie wiedziały, że kometa leci, a patriarchat ginie.

Czemu więc jeden facet umie być supertatą, a drugi jest w tym beznadziejny? Co o tym przesądza? Charakter?Ale czy charakter to żeliwny pręt, który wkłada się w nas w dniu narodzin, czy magnesik, do którego lgnie to, co najbliżej? (…) Cała tamta generacja ojców miała problemy z piciem i patriarchatem. Choć wtedy nie nazywano patriarchatu „patriarchatem”, tylko „normalną rodziną”, „zwykłym domem”. Poza nielicznymi przypadkami Dulskich i Kramerów niemal każdej znanej mi rodzinie przewodził kieszonkowy tyran, domowy Hitler bądź Neron. (…) Mijały lata, ja dorastałem, on kapcianiał i zapadał na zdrowiu. Po pięćdziesiątce przeszedł na rentę z powodu szwankującego serca i oddał się pasji agrarnej na działce rekreacyjnej przy Milionowej. Mniej pił i mniej palił, ale wciąż nadużywał. Co gorsza, odezwały się w nim ciągoty pedagogiczne – a może było to echo zaległych wyrzutów sumienia?  

Z kolei po eseju o Kubie Wojewódzkim człowiek zadaje sobie o wiele więcej pytań niż mógłby się spodziewać. Wielu zapewne darzy go antypatią, której nie potrafi aż tak trafnie uściślić jak robi to Najder. Dodatkowo człowiek będzie miał ochotę po tym tekście wyłączyć wszelkie talent show, TVNy czy telewizję ogólnie. Autor nazywa siebie udramatyzowyjącym wszystko pozerem, który stara się być pisarzem lub choćby eseistą. Poproszę takich „pozerów” więcej na półkach księgarń niż nieautoryzowanych autobiografii wszelkich Kubów Wojewódzkich! Bo gdy zdarza mi się natrafić w mediach jakiegoś swoistego kołcza czy człowieka kultury, który próbuje komentować rzeczywistość albo do czegoś nawoływać, to rzadko w duchu krzyczę „dobrze mówisz, hell yeah, tak, tak tak! rozumiem, co masz na myśli”, a czytając Najdera moje „ja” krzyczało głośno z poparciem godnym kibica w pierwszym rzędzie.

Nie mniej rozczulił i poruszył mnie esej o chwytliwym tytule „Silent disco”, gdzie to autor analizuje sposób zmieniania się ciszy względem hałasu kapitalizmu, prawa do tego, kto i jak może hałasować, ponieważ cisza to terytorium, na którym nieustannie trwa wojna.  Dowodzi też tego jak sensorycznie i zmyślnie potrafi odbierać otaczający go świat. Właśnie dziś, w ten wielkanocny poniedziałek, tym bardziej bawią i nostalgicznie poruszają rozważania na temat znaczenia dzisiejszego hałasu w kamieniach i blokach. Dziś, kiedy nuda tak bardzo przypiera ludzi do muru, że jeden z moich sąsiadów sięgnął po zapomniane i kurzem oblepione organki, bo postanowił uraczyć sąsiadów swoim „talentem”, a w szranki z nim staje sąsiad zza drugiej ściany, który musi często dostawać od kogoś słowa pochwały, ponieważ (nie pierwszy raz) decyduje się raczyć nas swoim tubalnym „śpiewem”. Ten głoś nie może się zdecydować czy bliżej mu do Formacji Nieżywych Schabuff czy Pavarottiego. Dzięki Najderowi te wszystkie dźwięki stają się nagle arią mojego osiedla i bardziej bawią niż drażnią, pomagają przetrwać:

Okazuje się, że cisza – podobnie jak hałas – to wcale nie taka zwyczajna sprawa, miłe popołudnie na działce czy niedziela rano, ale kwestia społeczna, polityczna, genderowa. Bo kto ma prawo do ciszy, a komu wolno hałasować? Kto powinien milczeć, a kto może podnosić głos? Jaki – albo raczej: czyj – hałas jest znośny, neutralny, przezroczysty, a czyj nie do wytrzymania? Czyj tylko przeszkadza, a czyj jeszcze obraża? Dlaczego tak często w tyradach ludzi oburzonych zbyt głośną muzyką tą muzyką jest akurat disco polo? 

Kolejny esej, który myślę, że poruszy wielu, to ten w którym przyznaje się do ataków paniki. Tym samym zwraca uwagę na fakt jak stygmatyzuje się osoby z problemami na tle psychicznym. Pisze o tym czym było dla niego przebywanie w bibliotece, przyznaje się jak to ciężko być wrażliwym będąc mężczyzną, jak radził sobie sam, choć bestia drapała mu mózg od środka i wypełzała znienacka niewiadoma skąd i dlaczego. To piękny opis autoterapii, wejście w głowę lęku społecznego. Kończy czule nawołując do pójścia do lekarza mimo wszystko, nieważne ile masz wsparcia od otoczenia i stabilnej pracy, która zajmuje myśli i wprowadza w życie bezpieczną rutynę. To możliwie najpiękniejsza lekcja z jaką może nas zostawić, byśmy radzili sobie jakoś w dzisiejszym szalonym świecie, gdzie nie wiemy na jaki skraj zaprowadzi nas ta narastająca cisza wokół, przerywana hałasem w mediach i internecie.

Słabość to nie dar, ale i nie hańba. Nie trzeba się z nią kryć. Należy o klęskach i spadkach formy mówić, chroniczną niemoc leczyć, stany lękowe, depresję czy nerwicę nazywać po imieniu, a następnie eliminować za pomocą farmakologii i terapii, a nie egzorcyzmów z magazynów lajfstajlowych bądź ojczulkowych porad w stylu „Weź się w garść”. Powinno się ignorować i zbywać zdanie tych całodobowych strongmanów, którzy z lubością wyznaczają innym normy emocjonalne i modele zachowań. Głupcy zawsze coś na siebie znajdą. Uznanie w oczach społecznych jurorów – że byłeś twardy, że się nie dałeś – nie jest warte choćby jednej godziny spędzonej w chorobie, w małym codziennym piekle niemocy i strachu. 

O czym jeszcze napisze Najder? O tym jak bezskutecznie próbujemy uciec z sieci innych ludzi, trudno już o samotność, która w dzisiejszym świecie jest teatrem, pozorem. Wspomina wielkich i fanatyków, którzy próbowali odciąć się od społeczeństwa zawsze z opłakanym skutkiem. O tym jak mężczyźni tracą pozycję, czują presję podobną do kobiet, tracą głos. Głos powoli tonie, więc budzi się w nich bunt, który mogą zamanifestować głosując na szalone partie i  dyskryminujące slogany. Jeśli byliście fanami kultowej postaci granej przez Ala Pacino w „Taksówkarzu”, to tutaj odnajdziecie skuteczne obalenie mitu tej postaci, a zobaczycie ociekanie mizoginią i przemocą. Choć ten esej to w większości studiowanie analiz M. Kimmela, to Najder robi to tak płynnie, że nie staje się to nużące, ponieważ nie jest zwyczajnym zżynaniem cytatów z kogoś innego. Wszystkie eseje Najdera są „po coś”. W tym eseju autor ostatecznie dociera do naszej polskiej manifestacji „angry white men”, czyli Adasia Miauczyńskiego, głównego bohatera „Dnia Świra”, którego często w czasach kwarantanny używamy. Uśmiejemy się czytając esej, w którym Najder przyznaje się do bycia zagorzałym korwinistą. Zastanowimy, gdy poczytamy o tym, co robi z nami Ikea.

Najder wylicza również rodzaje czytających, co się czyta, jak się czyta, jak się kolekcjonuje, krytycznie podchodzi do wielu zagadnień. Wylicza korzyści czytania. Porusza tematy czytającym dobrze znane – jakie szmiry zalegają na półkach Empiku, że Beatę Pawlikowską wydaje się w twardej oprawie, że „Mein Kampf” przecież też sprzedawała się świetnie. Pyta po raz kolejny – czego oczekujemy? By ludzie w ogóle czytali czy żeby czytali dobre książki? Wypowiada się również na temat krytyki literackiej, o czym wspomniałam w pierwszym akapicie. Wylicza wymówki, ale nie pozostawia nas bez rozwiązań i sugestii. Tym najbardziej mnie zaskarbia w eseju pod tytułem „Nie wstydzę się Gutenberga”. Nie pozostawia suchej nitki na recenzentach udających, że czytają, którzy niekoniecznie skutecznie i trafnie promują czytanie i wskazane przez siebie książki. Przecież jesteśmy świadomi, że zdarzają się osoby, które książkę jedynie trzymają w ręku do zdjęcia i silą się na streszczenie fabuły, co nie znaczy, że ją przeczytali czy przeczytają.

Dodanie słowa „przygody” obok „eseje” wydaje się słuszne i ciepłe. Czytając człowiek czuje się jakoby towarzyszem przeżyć autora, a to elementarna część przygody. Chociażby to jak opisuje konspiracyjne wręcz agitowanie na rzecz Korwina i rozwieszanie materiałów wyborczych nakłaniających do głosowania na jego faworyta. Niektóre z tych opisów są tak barwne i pełne werwy, że nie dadzą się wpisać w sztampową definicję eseju. Czytelnik staje nieśmiało przed rozmachem tematycznym, ale jedno jest pewne – Najder jest bezpardonowym pisarzem, który wpasowuje się idealnie w opisywanie plag współczesności i pomaga nam się odnaleźć w tym coraz bardziej lawirującym świecie w 2020 roku. Jeden z moich czytających znajomych polecał mi tę książkę, określając ją jako „wspólnotową” i bardzo mi to słowo przypadło do gustu. Piszę te recenzję siedząc na balkonie wsłuchując się we wszystkie cisze i hałasy pandemicznego osiedla.

Na koniec, Panie Łukaszu, od siebie pragnę powiedzieć – nie musi Pan być polskim Nabokovem. Jest Pan naszym polskim Najderem. Nie musi Pan siebie wyłącznie nazywać eseistą, bo dla mnie jest Pan pełnokrwistym pisarzem, a nie tylko komentatorem rzeczywistości. I mi to wszystko wystarczy. Moja osoba jest zadowolona i nasycona.

 

Łukasz Najder, Moja osoba, Marzec 2020, Wydawnictwo Czarne