Nie. To już postanowione. Nie skondensuję książki „Gdzieś dalej, gdzie indziej” zaledwie do postu w mediach społecznościowych. Musiałam przybiec z zadyszką zachwytu i obwieścić Wam: to jedna z najlepszych książek z serii Sulina, jakie było mi dane czytać. Możliwie, że też najlepsza książka o podróżowaniu, jaką czytałam, choć tutaj autor mógłby mi utrzeć nosa, bo o samym podróżowaniu ona do końca nie jest. Ani też o rejonie włoskiej idylli zapomnianej i omijanej przez turystów. Bo choć mówi się, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, to po tej książce zagnieżdża się w czytającym chęć zboczenia ze szlaku i wyświechtanych miejsc masowej turystyki.

Taka książka zasługuje na opasłą uwagę i próbę lirycznego okiełznania tego, w jaki sposób Dariusz Czaja pisze o włoskiej Apulii, ale i samym pisaniu o podróżowaniu. To książka, która woła o chwycenie za pióro, by napisać o niej odręcznie w swoim zmechaconym notesie. Technologia zdaje się przeczyć samej jej esencji, która uwypukla bezcen tradycji. Nie da się odłożyć tej książki na regał z cichym westchnieniem zachwytu i nie przedstawić jej szerzej czytelnikowi. Brakowało mi w ostatnim czasie takiego pisania. Nie tylko kartkowania stron, ale onomatopeicznych reakcji w nieco banalnie brzmiącym „wow, jak on pisze”, gdy mijałam kolejną błyskotliwą relację i obserwację autora oraz słowa, w jakie ubiera on swoje eseje.

Zachwyt nie musiał długo na siebie czekać. Dariusz Czaja emanuje swoją erudycją już w pierwszym zaczepnym zdaniu: Tylko naiwni wierzą jeszcze, że tak naprawdę podróżujemy jedynie wtedy, gdy fizycznie przemieszczamy się w geograficznej przestrzeni. Po paru zdaniach kończy pierwszy akapit słowami: Tymczasem rzecz jest dużo subtelniejszej natury. Podróż, choć da się ją bez wątpienia kartograficznie obrysować i precyzyjnie zaznaczyć w kalendarzu, wykracza poza tempus praesens rzeczywistej wędrówki.  Mam nadzieję, że jasno odbieracie ten sygnał. Nie, to nie będzie banalna książka jednego fascynata do mniej uczęszczanej części Włoch. Dariusz Czaja subtelnie zaprasza nas do stołu, który zastawi wysublimowanymi esejami o istocie podróży, która dla samego autora przybiera niemal formę pielgrzymki.

Nie jest łatwo wychwycić i opisać wybitność tej książki. Nie jest to kolejna zwyczajowa książka podróżnicza, sam autor wystrzega się tego pod koniec swych rozważań. Jest językowym i myślicielskim majstersztykiem, dlatego smakować ją trzeba uważnie i powoli, by żaden sens nam nie umknął. Ta książka jest wyzwaniem. Wiedziałam jedynie, że gdy zamknęłam tę książkę, to że nie mogłam jej tak po prostu odłożyć. Należy jej się dalsza podróż. Czasami wybitność czyjejś prozy wpycha nas w skorupę nieporadności. Boję się wtedy chwytać słów z obawy, że mi „sporadnieją”. Zamiast nabrać kształtu godnego jej treści, staną się kanciaste. Ta obawa często mi ostatnio towarzyszy i dmucha złowieszczo w kark. Ostatecznie dochodzę do wniosku, że pewna doza nieśmiałości przed napisaniem recenzji takiej książki jest jedynie kolejnym argumentem stojącym za wartością lektury, a nie tremy opisującej jej zafascynowanej czytelniczki.

Tytuł książki został zaczerpnięty z eseju Roland’a Barthes’a, który pisze dla mnie z niesłychaną czułością i wnikliwością. To esej o włoskim doświadczeniu Stendhala, który wyznaje: piękne Włochy są zawsze gdzieś dalej, gdzie indziej. Podróżniczy wrażliwcy zapewne zgodzą się z tym stwierdzeniem. Esencja oraz istota danego regionu nie kryje się w stłamszonych turystyką, zatłoczonych i niekiedy zatęchłych stolicach czy metropoliach. Podróż, by stać się doświadczeniem totalnym, które potem kreśli się w słowach przykładowo tak wybitnych książek, zbacza z głównych tras, wsiada do pociągu, który nawet nie dojeżdża do końcowej stacji. Resztę trzeba przejść pieszo. Dariusz Czaja często używa sformułowań bliskich „krańca świata”, gdy dociera do zapomnianych miejsc włoskiej Apulii.
W istocie trudno stwierdzić co bardziej chwyta w esejach Dariusza Czai. Czy to sama Apulia, jej skostniałość, opieszałość i hipnotyzujące osadzenie w zapomnieniu czy rozważania autora na temat samego podróżowania i podróżniczego pisarstwa. Zgrabnie manewruje między jednym a drugim osadzając się w czytelniku sycącym namysłem. Postaram się przytoczyć bogactwo licznych kwestii poruszanych przez autora. Zaczyna od wyważenia. Nie odradza ani nie zaleca porzucania przewodników, ale niemal prowokuje do zaufania własnym oczom. Miałam poczucie, że całą tą książką nawołuje nas, byśmy poczuli się jak bezpański pies, który podąża wyłącznie za swoim węchem i wrodzoną intuicją. Daj sobie zabłądzić, bądź gotowy na niespodziankę, niezrozumienie, a nawet banał. Zwyczajnie: usiądź, zatrzymaj się, poczekaj. 
Biorę „Gdzieś dalej, gdzie indziej” do ręki przy czytaniu recenzji i zachwyt nie ustaje. Spójrzcie na ten fragment, w którym Dariusz Czaja bierze udział w corocznej procesji w miejscowości Monte Sant’Angelo:
Zwykliśmy czasem pytać – z troską albo trwogą – czy w tego rodzaju obrzędach wspólnotowych jest jeszcze dzisiaj pełnia przeżycia, czy są to już wydrążone formy przywołujące pamięć niegdysiejszej świetności. Czy dzisiejsza procesja to tylko martwy skansen marionetek poruszanych sznurkami tradycji, czy forma życia? Nie wiem jak gdzie indziej, ale w Monte Sant’Angelo wątpliwości te okazują się całkiem puste w środku. I jeśli nawet nie do końca wiadomo, co jest istotną treścią tego przeżycia, to niezbędność corocznego spektaklu jest tu faktem. Spróbujcie tym wszystkim ludziom powiedzieć, że w przyszłym roku procesja się nie odbędzie! 
Czuć tutaj absolut przeżywania. Dariusz Czaja objawia się w tej części nie tylko jako wnikliwy obserwator, ale antropologiczny analityk tradycji obywateli kraju, który pyszni się kilkusetletnią kulturą. Zjawiska i zachowania przesiewa dodatkowo przez własny zmysł obserwacji i estetyczną wrażliwość, które prowadzą czytelnika po jego niebanalnym umyśle. Tak, by ostatecznie dotrzeć tak naprawdę do pytań o sens aktywnej egzystencji pośród kurzu niemal antycznej tradycji.  A może teraz trochę jego ludzkiej czułości? Skosztujcie:
Uczucia, które żywimy do siebie nawzajem, mocą jakiejś dziwnej alchemii, na stacjach kolejowych zostają spotęgowane. Perony występują w funkcji szkła powiększającego naszych emocji. Te wszystkie dworcowe dramaty, łzawa mechanika rozstań, esencjonalna czułość pożegnań…Zwłaszcza na tego rodzaju opuszczonych, niczyich stacyjkach, jak ta. Jakby dwie samotności znajdowały dla siebie stosowną oprawę z tej samej kruchej materii i dodając, skraplały się w łzy.
Scena jest filmowa. Pies, trochę niepewnie, robi parę kroków w ślad za odjeżdżającym pociągiem. Nasze oczy na chwilę się spotykają. Niedawna radość gdzieś przepadła. Chyba jednak się nie spodziewał. Za pierwszym zakrętem jest po wszystkim. Nawet nie zdążyłem się pożegnać. Do dzisiaj mi wstyd. 
Autor, człowiek, któremu wstyd, że nie pożegnał się z psem. Bodziec, który popycha go do rozważań na temat struktury rozstań na niemal opuszczonych stacjach kolejowych. Chciałoby się powiedzieć, że eteryczny klimat Włoch wpływa na każdego pompatycznie. Muśnięci romantyzmem podróżnicy ocierają się o ryzyko bycia ckliwymi. W przypadku Dariusza Czai taki zarzut zostaje całkowicie oddalony. To pisarz z krwi i kości, mięśni, żył i serca.

Ale chwilę. Ja wciąż tutaj kluczę, a wydaje się jakby autor w istocie nie za wiele pisał o samej Apulii. Najpiękniejsze, istotę, zostawia na koniec. Apulia nie przywykła, żeby się nią ktoś interesował. – cytuje Muratowa. Czaja informuje z niejakim żalem, że Apulia wciąż ma bolesną świadomość swojej prowincjonalności i podrzędności. Za daleko, za gorąco, brak zielonych toskańskich wzgórz i cyprysowych alej, nie ma Michała Anioła, renesansowego humanizmu.  Można się pokusić o stwierdzenie, że chwilami niemal tworzy antyreklamę południowej części Włocha, która tym bardziej intryguje i prowokuje do odwiedzin. Tak, to chyba to, podróżnicza prowokacja. Podróż dla odważnych, co koresponduje z moim przekonaniem, że jest to też książka dla odważnych. Oto czytelniczo-podróżnicze wyzwanie.
Apulia jest trudna, nie zachwyca od pierwszego wejrzenia, gorzej: nie zachwyca nawet od drugiego, może nawet w ogóle nie zachwyca. (…) Apulia nie zaleca się, nie wdzięczy, nie chce się podobać. (…) trzyma na dystans, odstręcza może, dziwna kraina, wciąż osobliwa, wciąż nieco obca, nie na czasie, obok czasu, poza czasem, świat latających mnichów, zamków z napowietrznych snów, archaicznych procesji, starych pieśni i obłąkanego baroku. 
Apulia w słowach Dariusza Czai przypomina momentami same jego pisanie. Jak fatamorgana. Snuje się za czytelnikiem, zachwyca, odstręcza, napowietrza. Jeśli chociaż przez sekundę poczuliście wręcz fizyczne dreszcze lirycznego zachwytu nad sposobem opowiadania o geograficznej krainie, którą czujemy duchem, to niezwłocznie szukajcie tej pozycji. Najlepiej kameralnie, jak ta opuszczona stacyjka. Ja swój egzemplarz zdobyłam z antykwariatu. Niemal skandaliczne, książkę raptem z 2010, która pachnie niedopuszczalnym pominięciem wśród masowego czytelnictwa. Gdy dotrzecie do końca esejów zajrzycie we wnikliwe rozważania na temat podróżniczego doświadczenia. Czaja przyzna się, że nie uważa się za prawdziwego podróżnika. Nie szukał miejsc, szuka sensów. Nie drąży go imperatyw oddalenia. Dom ma wciąż pod powiekami. Czaja zapyta: może prawdziwe podróże się skończyły w XIX wieku? Podróże z kompasem, kiepską mapą, na której świeciły jeszcze białe plamy, podróże pieszo albo na koniu, bez dżipiesów, komórek, kart kredytowych i całego tego nowoczesnego ustrojstwa?  
W pewnym momencie mówi: Nie chcę tu ubierać się w buty etnografa i rozbierać na części składników (…). Ja pragnę Wam powiedzieć, że Dariuszowi w każdych butach dobrze i może zakładać jakie zechce. Jest wyśmienitym antropologiem kultury, nie umknie również naszej uwadze jego zmysł muzyczny wynikający z faktu bycia recenzentem muzycznym. To zresztą muzyka właśnie przywiodła go w te rejony i była prowodyrem tej archaicznej, anachronicznej wręcz, eskapady. Czaja zapragnął wyruszyć do krainy apulijskiego tarantyzmu, do ziemi ukąszeń i zgryzoty, na której grają  t a k ą muzykę i śpiewają t a k i e pieśni. Co przywiózł nam? Nie cofnę się przed użyciem słowa: arcydzieło. Podczas lektury nie opuszczało mnie wrażenie, że tak piszą tylko ludzie czujący na wyższym stopniu przeżywania i odczuwania. Od razu wróciły do mnie słowa profesora Kazimierza Dąbrowskiego przytoczone w „Hajstrach. Krajobraz bocznych dróg” Adama Robińskiego. Profesor oprócz powołania w psychiatrii, odkrył je w sobie również w poezji. To nimi chcę skończyć tę recenzję. Myślę, że zrozumiecie…Bądźcie pozdrowieni.
Bądźcie pozdrowieni nadwrażliwi
za waszą czułość w nieczułości świata
za niepewność wśród pewności
Bądźcie pozdrowieni
za to, że odczuwacie innych tak, jak siebie samych
Bądźcie pozdrowieni
za to, że odczuwacie niepokój świata
jego bezdenną ograniczoność i pewność siebie
Bądźcie pozdrowieni
za potrzebę oczyszczenia rąk z niewidzialnego
brudu świata
za wasz lęk przed bezsensem istnienia
Za delikatność niemówienia innym tego, co w nich
widzicie
Bądźcie pozdrowieni
za waszą niezaradność praktyczną w zwykłym
i praktyczność w nieznanym
za wasz realizm transcendentalny i brak realizmu
życiowego
Bądźcie pozdrowieni
za waszą wyłączność i trwogę przed utratą bliskich
za wasze zachłanne przyjaźnie i lęk, że miłość
mogłaby umrzeć jeszcze przed wami
Bądźcie pozdrowieni 
za waszą twórczość i ekstazę
za nieprzystosowanie do tego, co jest,
a przystosowanie do tego, co być powinno.

Gdzieś dalej, gdzie indziej, Dariusz Czaja, październik 2010, Wydawnictwo Czarne