Co jest najważniejszego w książkach, które są rozmowami? Na co powinno zwracać się w nich uwagę? Mogłoby się przecież wydawać, że taką książkę łatwo napisać. Mój umysł taranują trafne pytania i bolesne odpowiedzi w książkach Mikołaja Grynberga. Myślę o wyczuciu. Myślę o książce-rozmowie Michała Wójcika z Zofią Posmysz „Królestwo za mgłą”. Wydaje się bezczelnie naiwnym twierdzić, że takie historie piszą się same, a autor musi je wyłącznie zapisać. Ja apeluję – nigdy nie uwłaczajmy autorom tak bolesnych rozmów, które rozdrapują rany rozmówców. Takie dialogi wymagają zaufania, które nie tworzy się przecież samoistnie. Wymagają wnikliwości i upartego, ale nie nachalnego dążenia do uchwycenia tych historii, a potem ich wysłuchania. Żądają wręcz czułej cierpliwości, którą trzeba dopełnić powagą, dystansem i profesjonalizmem. Koniecznie z zachowaniem pierwiastka ludzkiego. Trudno by i rozmówca i słuchacz płakali jednocześnie? Czy Patrycja Dołowy płakała? Powiem Wam o tym, bo zaangażowanie autorki w poruszanie takiej tematyki jest równie ważne jak książka, którą właśnie napisała.

Lubię sposób w jaki historie krążą po orbicie zbliżenia do czytelnika, zapętlają się i przecinają. Pisząc tę recenzję nie mogłam pominąć wniknięcia głębiej we wcześniejszą twórczość autorki, jej pobudek oraz żydowskich korzeni. Tym sposobem dowiedziałam się, że Patrycja Dołowy zajmowała się ocaleniem historii, które ja już poznałam, za pomocą nie tylko słowa, ale i teatru. Dołowy stworzyła sztukę „Hindełe. Siostra sztukmistrza”, o zapomnianej pisarce jidysz. Jeśli czytacie mnie dłużej, to znacie mój zachwyt nad „Rodowodem”. To zbiór opowiadań autorstwa zapomnianej siostry Izaaka Singera, laureata Nagrody Nobla. Cieszy mnie to, że lektura jednej książki sprawia, że mogę przytoczyć po raz kolejny pamięć o innej.

Jej imię to Ester Singer Kreitman. Na jej książkę natrafiłam w Księgarni na Tłomackiem, w której zakupiłam inne książki. Te z kolei stały się iskrą pomysłu, by stworzyć Tydzień Literatury Żydowskiej, w którym pisałam nie tylko o książkach poruszających temat Holocaustu, ale o niesłychanych historiach ich ocalenia i powstania. W ten sposób mogłam porozmawiać z tłumaczką „Rodowodu”, Natalią Moskal, której koncertu wysłuchałam kiedyś zupełnie wtedy nieświadoma, że podjęła się ona też zadania przetłumaczenia i przywrócenia pamięci o Ester. To samo chciała uczynić Patrycja Dołowy tworząc sztukę o Hinde Singer: My kobiety musimy znaleźć inny język, by wyrażać siebie. I dlatego potrzebujemy Hindełe – pisarki tworzącej słowa i siebie za pomocą słów. A Hindełe potrzebuje nas, które możemy ją dziś odczytać. – mówi autorka w tym wywiadzie. Całe to moje krążenie wokół tego tematu prowadzi do jednego wniosku – Patrycja Dołowy umie szukać historii i nadawać im słyszalny głos. Nie wystarczy bowiem jedynie WYSŁUCHAĆ historii, trzeba je wysupłać i nadać im kształt oraz formę. Sama nie miała okazji wysłuchać historii swoich dziadków. Stworzyła niebywałe sztuki „Matki” oraz „Kryjówka”. Dołożyła swoją „cegiełkę” będąc jedną z autorek książki  „Przecież ich nie zostawię. O żydowskich opiekunkach w czasie wojny.”  . Pamiętam, że pisała wtedy o frustracji poszukiwań i o fakcie, że mężczyźni byli zapamiętani i zapisani z nazwiska, a kobiety pozostawały tylko „Paniami”. Pani Lunia, Pani Renia, Pani Stawówna (ta nawet bez imienia). Autorka ma doświadczenie w szukaniu. Cała jej dotychczasowa działalność prowadziła ją do napisania książki „Wrócę, gdy będziesz spała”. Nadaje się do tego najlepiej. Zadam zatem ponownie pytanie: Czy Patrycja Dołowy płakała?

Na pewno potrafiła swoich rozmówców otworzyć. Mówiłam ci, co ty mi zrobiłaś? Otworzyłaś mnie. Przez całe lata żyłam skuta lodem i to mi odpowiadało. A ty zrobiłaś w nim przeręble. – wyznaje jedna z bohaterek książki. Dołowy z pewnością zręcznie skomponowała tę książkę. Trzeba wiedzieć jak kogoś znaleźć, przekonać do siebie, dobrać stosowne pytania, zakończyć wymowną puentą, a przede wszystkim kiedy nie wtrącać się wcale i zagarnąć historię do siebie milczeniem. Autorka sama przyznaje, że sztuka rozmowy to niekiedy brak efektów i spektakularnych zabiegów i tutaj objawia się to wyraźnie. Pisarka zrzeka się obecności siebie niemal całkowicie oddając głos swoim bohaterkom i bohaterom. Nie ma innej drogi. Jej rozmówczynie to często córki, które długo nie chciały mówić. Kobiety, które noszą w sobie historie tak ciężkie, że mi, jako czytelniczce i zwyczajnie istocie ludzkiej, trudno wyobrazić sobie wymawiać je na głos. To jak świadome wywoływanie duchów, których się panicznie boisz. Jak operacja na otwartym sercu bez znieczulenia. Patrycja Dołowy dotarła do wielu historii i zaufania swoich rozmówców dzięki swojemu projektowi „Widoczki”.Podczas przeprowadzanych rozmów sama słyszy pytanie: dziecko, dlaczego ty chcesz to wszystko wiedzieć? 

Istnieją dwa tematy, które najbardziej rezonują z tej książki. Pierwszy to problem tożsamości i pamięci, który zostaje tutaj szeroko rozpatrywany. Dołowy często pyta czy jej rozmówcy czują się Żydami, katolikami czy Polakami. Kim jesteś? Dziś jestem Żydówką, muszę być Żydówką dla mamy i dla siebie. – mówi jedna z nich. Te rozmowy ukazują właśnie ten dysonans tożsamościowy. Rozchwianie pomiędzy religiami wynikające z faktu, że przecież ocalałe dzieci często wychowywano w religii katolickiej, by uchronić je od Zagłady. To z kolei widocznie przekłada się na kryzys tożsamościowy, kulturowy, religijny, zwyczajnie też ludzki. Ustawiczne pytania o to kim się tak naprawdę jest, o autentyczną datę urodzin czy też własne imię. Mama ucząca się swojego nieprawdziwego życiorysu na pamieć z kartek w wypadku przesłuchań Urzędu Bezpieczeństwa. Najpiękniej jednak o tych szarpaniach tożsamością i historią mówi katolicki ksiądz, który po latach dowiaduje się ze stuprocentową pewnością, że jest Żydem.

Ona mnie ratowała do końca. Bardzo mocno mnie kochała. Skąd to wiem? Bo mogła pozbyć się mnie od razu, w tamtych strasznych czasach było oczywiste, że lepiej spędzić płód. Kobiety w getcie na różne sposoby próbowały to robić, ale ona tego nie zrobiła, urodziła mnie. Wydała na ten straszny świat – i znów, były sposoby. Przykładało się poduszeczkę, aż płacz dziecka ustawał. Nie zrobiła tego. Urodziła mnie, wykarmiła i oddała mojej drugiej mamie. Sama mnie do niej zaniosła. Jak więc możecie mnie pytać, kim jestem. Jestem synem Batii i Jakuba Wekslerów, jestem Żydem. I jestem synem Emilii i Piotra Waszkinelów, bez których to nowo narodzone żydowskie życie nie miałoby szans. Jestem Jakub Romuald Weksler-Waszkinel. To nie są dwa nazwiska. To jedno nazwisko dwuczłonowe. 

Dołowy w wywiadzie dla Dziennika.pl podkreśla, że żyjemy przecież na jednym wielkim cmentarzu, ale o pamięć musimy dbać my sami. Te historie muszą zostać wysłuchane i przekazane dalej. Drugim ważnym temat są właśnie mamy. Nigdy nie „matki”. Wieloma rozmówcami szargały wahania, by cokolwiek ujawnić z własnych historii. Argumentem ostatecznym było: to dla mojej mamy. Nie pisz o mnie. Napisz o mojej mamie. Zostaw chociaż maluteńki ślad. 

Człowiek w ogóle nie zdaje sobie sprawy, ile jest w stanie wytrzymać. Na ziemi leżały zwały trupów. Pytałam mamę, jak iść, skoro one tu leżą. A mama mówiła: „Idź, tylko nie po głowach”. 

Może to jeden z powodów. Żeby pomóc trochę wytrzymać tym, którzy mają jeszcze w sobie nieopowiedziane. Była już książka będąca zbiorem reportaży o zapomnianych żydowskich opiekunkach w trakcie wojny. Czas na głos córek i synów matek, które w istocie były superbohaterkami. A nie każdy był ku temu skory. Niektóre otwierają „to pudełko”, uchylają zaledwie wieko i zaraz chcą je zamknąć. Dołowy zamieszcza niekiedy raptem kilka zdań czyjejś wypowiedzi, bo przecież opowieść kogoś, kto nigdy niczego się o swoich rodzicach nie dowiedział też jest ważna. Że nie wystarczy uratować jeśli się opuściło. Że czasami osierocenie jest gorsze niż bycie Żydem. Inni ocalali widzą „światełko, coś radosnego, nadzieję”. Przekuli zło na dobro. Naszym obowiązkiem jest uczyć się od nich.

Choć trudno te niezliczone historie ocalałych pomieścić w sobie. Trudno zróżnicować ich ciężar. Jedna z bohaterek mówi: Nie mam żadnych konkretów. Muszę ją budować z historii dziadków, ze zdjęć, z opowieści o tym, gdzie siedziała i malowała, z maili od ludzi, którzy znają tylko pojedyncze skrawki jej historii. Z dotyku ciotki Rozy. Tylko to. Trudno ten ciężar zróżnicować i pomieścić, bo te niesamowite historie ocalenia są momentami rodem z filmu grozy? Czy dlatego, że są też o wiecznym poczuciu pustki, wyrwy, luki i osamotnienia? Krater niespełnienia i niedopowiedzeń. Dlatego, że ludzie wiecznie się o siebie ocierali w poszukiwaniach swoich historii i korzeni, ale śmierć ich przegoniła i zabrała historie do grobu? Dlatego, że jedna z bohaterek całe życie słyszała od swojej przybranej matki „Ty Żydówo”, by potem wrastać w przeświadczenie, że to określenie „najgorszego człowieka na świecie”. Nie jestem sobie tego w stanie wyobrazić mimo chyba dość pojętnej i plastycznej wyobraźni. Przeżyć wojnę, ale mimo to słyszeć słowo „Żyd” odmieniane przez wszystkie przypadki.

Ja Wam powiem, że płakałam nie raz. Płakałam na stronie czterdziestej. Płakałam tutaj. „Tutaj” jakby istniała wyrwa w czytelniku, która sprawia, że mieści w sobie te wszystkie historie i jedyne co może zrobić, to przekazać je dalej i przypieczętować ich wagę własnymi słonymi śladami. Czytajmy zatem. Płaczmy. Tak podlewamy historie, które nigdy nie zostaną zapomniane. Bo jak sama autorka podkreśla – podjęła się zadania spisania tych opowieści, bo to ostatnie chwile w upływającym nieubłaganie czasie, kiedy jeszcze mogliśmy wysłuchać autentycznych głosów dzieci Holocaustu. Naszym moralnym obowiązkiem jest czytać. I płakać. Jeśli potrafisz i się odważysz. Zatem tak. Płakałam tutaj:

I gdy mama przyszła po nią, Róża była tak chuda, że nawet nie można jej było baniek na plecach postawić, bo się nie trzymały skóry. Mama zapytała: „Róża, chcesz iść ze mną?”. A ona odpowiedziała: „Tak, mamo, wszędzie tylko z tobą”. (…) I Róża wyszła. Ale nie mogła mówić do swojej mamy: „mamo”. A taka mała, sześcioletnia dziewczynka najbardziej na świecie potrzebuje mówić do swojej mamy: „mamo”. Na szczęście tam, gdzie się zatrzymały, mieszkały w jednym pokoju, w którym było bardzo zimno i mogły spać w jednym łóżku, pod jedną pierzyną. I w nocy, gdy było już zupełnie ciemno i zupełnie cicho, Róża pod tą pierzyną prosto do ucha mamy szeptała: „Mamo, mamo, mamo…”. 

Z fragmentu scenariusza spektaklu „Hideout/Kryjówka” na podstawie prawdziwej historii Ireny.

Teraz Wam powiem, że Patrycja Dołowy też płakała. Zdradziła to podczas wywiadu dla dziennika.pl:

Płakałam razem z moimi bohaterami. Praca nad książką trwała prawie trzy lata. Odbyłam wiele spotkań, w trakcie których ludzie często po raz pierwszy w życiu opowiadali o swoich największych traumach. Miałam taki okres, że wstawałam rano i płakałam, żeby w ogóle móc zacząć dzień. Później jechałam do nich, rozmawialiśmy i płakaliśmy razem. Często później dzwonili do mnie, dalej rozmawialiśmy i znowu pojawiały się łzy. Ale ten płacz spełniał funkcję oczyszczającą, terapeutyczną. Bez niego zapis naszych rozmów byłby za ciężki dla czytelników. Nie chodziło mi o to, by wysyłać ludziom komunikat: „zobaczcie, jakie straszliwe rzeczy działy się w tym kraju. Co z tym zrobicie?”. Można tak działać, i w wielu wypadkach warto przebijać mur siłą, ale mnie nie na tym zależało. Chciałam dać czytelnikom szansę przepłakania tego wszystkiego razem z książką. Jeśli nawet nie żywymi łzami, to w sercu.

 

Wrócę, gdy będziesz spała. Rozmowy z dziećmi Holocaustu, Patrycja Dołowy, marzec 2019, Wydawnictwo Czarne